Wielkim przełomem był moment, kiedy „zwisałam” na linie i widziałam siebie jako Afrykańską kobietę, rodzącą pod drzewem, silną, nagą, samą. To była mega wizualizacja, jak jakaś wizja na haju – dlatego twierdzę, że urodziłam głównie głową.

Kiedyś myślałam, że poród to coś absolutnie okropnego, wielki ból i wielka niesprawiedliwość kobiecego losu. Dziś wiem, że to przeżycie bardzo umacniające i dodające mnóstwo siły, pewności siebie, poczucia harmonii – jeśli odpowiednio się go doświadczy…

Urodziłam dwóch synów naturalnie, choć w pełni naturalnie dopiero po raz drugi. Ten drugi poród nie byłby jednak taki, jaki był, gdyby nie to pierwsze doświadczenie i miks emocji z nim związany – z jednej strony swego rodzaju euforia poporodowa, ale szybko przygaszona przez totalny dół obcowania z noworodkiem i niemożność wykarmienia go, i też poczucie, że miało być tak pięknie, a było całkiem ok i to tylko dzięki interwencji męża.

Drugiego synka urodzić postanowiłam w Sokółce. Słyszałam wiele miłych opowieści i chciałam bardzo urodzić w wodzie. Priorytetem było również karmienie piersią, co niestety nie powiodło się ze starszym synkiem. Poród zaczął się podobnie jak za pierwszym razem – małe skurcze, nie byłam do końca pewna czy to na pewno już TO, były dość regularne, ale nie intensywne. Pamiętam, że trwał niedzielny wieczór, byli u nas rodzice i jedliśmy szarlotkę. Skurcze się nasilały, na wszelki wypadek spakowałam więc torbę ze szpitalnymi rzeczami i postanowiliśmy udać się do znajomej położnej, aby mnie zbadała i osądziła, czy warto już wyruszać do Sokółki. Okazało się, że warto, trzeba nawet, bo 3 cm… No to pojechaliśmy. Nie spieszyliśmy się za bardzo, było bardzo ciemno, w radiu jakaś psychodeliczna muza – pamiętam jak jechałam na tylnym siedzeniu, miałam zamknięte oczy i próbowałam zwizualizować sobie piękny poród w wodzie. Było dość mistycznie. W szpitalu pustki, weszliśmy jakimś bocznym wejściem, w powietrzu unosiła się taka senna atmosfera, miałam wrażenie, że nikogo tam nie ma oprócz nas. Zaprowadzono nas do pokoiku, gdzie poznaliśmy położną, z którą będziemy rodzić. Miła pani, skojarzyła mi się z Ireną Chołuj, emanująca spokojem – było dobrze. Z uwagą prześledziła z nami nasz plan porodu – tym razem spisałam wszystko i wyjaśniłam jak bardzo zależy mi na w pełni naturalnym porodzie – bez jakichkolwiek ingerencji, bez pospieszania. Położna powiedziała, że tak będzie skoro tego chcemy i uwierzyłam jej. To była wielka ulga. Zostawiła nas samych, przychodziła co jakiś czas spytać czy chciałabym zostać już zbadana, czy czuję zmianę. Długo nie czułam, postanowiłam więc brać się do pracy – i Piotrka włączyłam w to też, więc aktywności przeróżne były: wanna, masaże, piłka, spacery, w przerwach Piotrka czytanie na głos Ireny Chołuj, lina… Mijały te godziny i mijały, i bardzo mało się działo w kwestii postępu rozwarcia. Trochę się już zaczęłam obawiać i kiedy położna delikatnie zasugerowała mi, że jeśli nic się nie zmieni w przeciągu kolejnych 2 godzin to może pomyślimy o oksytocynie postanowiłam: ok, moja ostatnia szansa. Aby doprowadzić ten poród do takiego końca, jak chcę. To postanowienie dodało mi energii i zaczęłam bardzo się skupiać, uruchomiłam wyobraźnię, koncentrowałam się na każdej zalewającej mnie fali skurczów – pamiętam jak powtarzałam: ok, niech to trwa, przyjmij to, nie walcz z tym, niech to będzie, ok – już odeszło, na chwilę. To było takie MOJE. Piotrek był obok, ale tym razem czułam, że tylko ja sama mogę sprawić, aby ten poród był dobry, aby nikt mi tu nie wlazł i tego nie popsuł. Wlazłam ponownie do ciepłej wanny, bolało już bardzo, bardzo, i znowu ten ból mieszał mi się z jakimś łaskotaniem, chciało mi się śmiać. Czułam, że coś się zmienia. Kiedy te „fale” obezwładniły mój umysł wiedziałam, że na pewno się otwieram i że będzie dobrze. Wielkim przełomem był moment, kiedy „zwisałam” na linie i widziałam siebie jako Afrykańską kobietę, rodzącą pod drzewem, silną, nagą, samą. To była mega wizualizacja, jak jakaś wizja na haju – dlatego twierdzę, że urodziłam głównie głową. ☺ Po sesji z liną było już ostro i ledwo dolazłam do pokoju naprzeciwko, gdzie była wanna i gdzie koniecznie chciałam wypuścić ze mnie Tymona. 8 cm i wanna napełnia się wodą. Wszędzie cicho, przygaszone światło, tylko ja, Piotrek, nasza położna i jakaś druga – obie ciche, jakby obok, pełen szacunek, sytuacja idealna. Byłam już w wannie, kiedy nagle do sali wtoczyła się dziewczyna krzycząc, że rodzi i że to już-już, zostałyśmy oddzielone kotarką i położne zajęły się nią. To wprowadziło trochę zamętu, dziewczyna strasznie krzyczała, a ja czułam już Tymona napierającego i kazałam Piotrkowi coś zrobić, kazać się jej zamknąć, zawołać tu kogoś, do mnie. ☺ Tamta akcja trwała dosłownie kilka minut i nasza położna przybiegła do mnie… Ból był przeogromny i w końcowej zupełnie fazie nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam pokrzykiwać. Piotrek zrobił coś fajnego i wyszeptał mi: krzycz jak masz chęć. Wrzeszcz. No to zaczęłam… Ulga to była cudowna, swoboda, zero zahamowań, czułam, że to już bardzo blisko, i do końca chciałam to zrobić sama, nie mogłam znieść dotyku Piotrka, nie chciałam, żeby mnie masował, a w jakimś końcowym akcie złapałam położną i ścisnęłam mocno bardzo (to ciekawy symbol – kobieca solidarność, chciałam kobiecego dotyku). Tymon wyszedł, od razu go przytuliłam – był taki cieplutki, śliski, cudowny. I na tym etapie też pozwoliłam sobie na totalną swobodę i upust emocji – zalałam się łzami, i Piotrek chyba trochę też. ☺ Za chwilę urodziło się łożysko, byliśmy wciąż w wannie, czułam się cudownie i chciałam po prostu wstać i pójść sobie już do domu… Krocze nie ucierpiało nic a nic, nie nacięto, nie pękło. Później, już w sali poporodowej, Tymi leżał przy mnie jeszcze długo, karmiłam go piersią i przeszczęśliwa byłam. Udało się. Niesamowite to było doświadczenie. Dużo mocniejsze niż pierwszy poród – intensywniejszy ból, ale doznanie bardziej świadome, intymne, takie moje własne. 

„Drugi poród – w pełni naturalny – świadomy, intymny, taki MÓJ WŁASNY. Nie byłby taki, gdyby nie to pierwsze doświadczenie i miks emocji z nim związany.” 

Filipowa ciąża, z małym wyjątkiem na samym początku, to był czas mojej wielkiej aktywności, przypływu energii, intensywnej pracy – czułam się wspaniale, lubiłam jak wyglądam, jak się zmieniam, wreszcie poczułam się kobietą. Nie dziewczynką. Podobałam się sobie i mojemu mężowi też. ☺ O porodzie na początku starałam się w ogóle nie myśleć, myślę, że trochę się bałam. Nigdy nie słyszałam pozytywnej historii związanej z czyimś porodem, w mojej rodzinie kobiety miały najczęściej cesarskie cięcie (mama, ciocie, kuzynki), a te które rodziły naturalnie raczej nie doświadczyły niczego wyjątkowego: „szybko się zapomina, jak zobaczysz dziecko przejdzie Ci cały ból, no cóż…taki nasz los, kobiety muszą cierpieć” – tego rodzaju informacje przeważały i takie miałam mocno zakodowane w głowie. Zmiana zachodziła stopniowo, zaczęłam poszukiwać, czytać, pierwszym impulsem był film „Porodowy biznes”. Pierwszy raz zobaczyłam i usłyszałam, że poród to może być coś pięknego, że nam to odebrano i wmawia się, że to jakiś niebezpieczny, niemal chorobowy, stan i taki ryzykowny. Zaciekawił mnie temat porodów domowych, później była lektura Ireny Chołuj „Urodzić razem i naturalnie” i potem już wiedziałam jak chcę rodzić i poczułam wielką równowagę i spokój. Było nie do końca tak jak być miało. Przede wszystkim zupełnie nietrafiony wybór miejsca. Przyjechaliśmy do Białegostoku kilka tygodni przed porodem (mieszkaliśmy wcześniej w innym mieście) i zbyt mało miałam informacji o tym jak się rodzi w poszczególnych szpitalach. Sądziłam, że wybierając prywatną klinikę będę traktowana z szacunkiem i będę mogła decydować o tym jak chcę rodzić. Już w trakcie wizyt tuż przed porodem opowiadając lekarzowi o moich porodowych potrzebach słyszałam teksty w stylu: „ale jak to, bez znieczulenia? Przecież mamy najlepsze w regionie… Na kole porodowym? A proszę bardzo, ale zazwyczaj nikt się nie decyduje, bo to niewygodnie…” Teraz wiem, co miał na myśli – niewygodnie dla niego, lekarza. W ogóle niewygodnie kiedy „pacjentka” rodzi naturalnie, nie wiadomo co tu robić, jakieś powikłanie by się przydało, cięcie najlepiej i z głowy. 
Kiedy więc poczułam pierwsze skurcze – w pewną upalną lipcową noc postanowiłam jak najdłużej zostać w domu, aby przypadkiem lekarzowi nie przyszło do głowy wtrącić się w mój poród. Skurcze miałam ponad dobę, dość silne, pamiętam, że poszliśmy z Piotrkiem – moim mężem – na długi spacer o 5 rano i wiedziałam, że Filip chce już wyjść. Musiałam stawać co chwilę i kołysać biodrami, nie mogłam spokojnie iść. Dużo czasu miałam, aby się z tymi skurczami zaprzyjaźnić, popróbować co sprawia, że łatwiej mi je znieść – kołysanie biodrami było super. ☺ Do kliniki trafiliśmy wieczorem, lekarz ogłosił 3 cm rozwarcia i „że chyba mamy dziś randkę” = dziś rodzimy, „ale pani Magdo, do 23 to już pani ma urodzić, bo piątek i do domu chcę iść”. To taki żart, popularny TAM, ale w moim odczuciu w ogóle nie śmieszny i mało subtelny. Na dzień dobry dostałam informację: zróbmy to jak najszybciej. Nikt z nami nie rozmawiał, nie przedstawił się. Położne gawędziły między sobą, usadziły mnie na łożu, podłączyły oksytocynę i kątem oka zauważyłam, że szykują strzykawę. Ze znieczuleniem. Byłam przerażona, runęło wszystko, nikt mnie nawet o nic nie spytał, nie mogłam w to uwierzy, w ogóle nie rozumiałam co się dzieje i gdyby nie wkroczył do akcji Piotrek chyba bym się poddała totalnie… Zaczął z nimi rozmawiać, wyjaśniać, że my nie chcemy znieczulenia, że chcemy aktywnie i że czujemy się do porodu przygotowani. Zmiana była totalna, położna nagle się nami zainteresowała, zaczęłyśmy rozmawiać, zlazłam z łóżka, mogłam chodzić, było lepiej. Myślę, że obie strony były ofiarami: my rutynowego podejścia i traktowania jak większość, która wybierając prywatną klinikę liczy na szybko, ładnie i przyjemnie/położne – bycia poniekąd zmuszonymi do takiego traktowania rodzących. Później okazało się, że nasza położna to przecudowna osoba, wielka propagatorka naturalnych porodów, pracująca również w innym szpitalu, gdzie walczy o to, aby kobiety mogły rodzić w wertykalnych pozycjach i jest przeciwna nacinaniu krocza. Zaiskrzyło między nami i odzyskałam nadzieję na to, że to będzie być może jednak dobry poród. Bolało, skurcze atakowały mnie z wielką siłą- nie byłam gotowa na taką zmianę, a po oksytocynie po prostu spłynęły na mnie z podwójną siłą. Za plecami słyszałam dyskusję z lekarzem, który pytał zdziwiony: „to dziewczyna jeszcze nie znieczulona??” i później zapowiedź, że anestezjolog tylko do 22 i ostatnia szansa. Był moment krytyczny, kiedy już nie mogłam stać, trzęsły mi się nogi, chyba też płakałam i Piotrkowi trudno było na to patrzeć, powiedział: „może jednak weźmiemy znieczulenie”? Zapytał mnie tylko raz, ale za chwilę postanowiliśmy, że jednak nie. Byłam pod prysznicem, pamiętam wielką ulgę i moje okrzyki, że jest cudownie i zostaję tu i chcę tu urodzić. ☺ W fazie ostatecznej byłam na łóżku, mocno ściskając Piotrka – w ogóle to był taki poród, kiedy bardzo go potrzebowałam i czułam, że bez niego nie dam rady (to ciekawe, bo przy drugim było zupełnie odwrotnie!). 
Byłam totalnie w innym świecie, pamiętam mgłę na oczach i bycie na totalnym haju, wygadywałam głupoty, położne się śmiały i ja często też. To było takie dziwne przeżycie…wielki ból, ale i coś miłego obok, ale jednak było to obezwładniające i byłam gdzieś daleko. Zdążyliśmy rzeczywiście przed 23, choć pan lekarz bywał zniecierpliwiony i chciał wkroczyć kiedy nie szło mi za bardzo z parciem… Nie obeszło się też bez cięcia, choć wtedy już i tak nie bardzo kontaktowałam i chciałam już tylko szybko urodzić. Filipa dostałam tylko na chwilkę – pamiętam, że był bardzo śliski, skojarzył mi się z płatem ryby. Nie było nawet czasu się wzruszyć, za chwilę mi go zabrano – ważenie, mycie, itd… Dostałam go znowu już owiniętego – mimo to była to ekstaza totalna, tak dziwnie było go trzymać w ramionach, czułam te same ruchy, które jeszcze do niedawna odczuwałam w brzuchu tak inaczej, na zewnątrz. Do piersi przystawiłam go sama, niemal po kryjomu, bo panie położne stwierdziły, że przecież głodny nie jest, że musi odpocząć… Z tego samego powodu zabierali dzieci na noc – aby mama mogła odpocząć. A ja spać i tak nie mogłam, tyle emocji… Mimo wszystko pamiętam uczucie wielkiej ulgi, dumy, radości… Choć żałuję też, że nie zawalczyłam bardziej. I że w ogóle walczyć trzeba było o naturalny poród…