Dziwne, że ludzie nie wierzą w Cuda, skoro codziennie rodzą się ich miliony.


Urodziłam w domu… udało się. Nigdy nie byłam z siebie taka dumna… Ale oczywiście zacznijmy od początku.

Myśl o porodzie domowym zagościła w mojej głowie na długo przed tym, zanim w ogóle zaszłam w ciążę. A jego realizacja spełniła moje wielkie marzenie o wyjątkowym prezencie dla ukochanej córeczki.

Zacznijmy jednak od tego, że początkowo w ogóle nie chciałam mieć dzieci, głównie z powodów ideologicznych. A także dlatego, że gdy tylko wyobrażałam sobie mój poród, oblewał mnie zimny pot. Moje wyobrażenia były dość standardowe jak na nasz kraj (choć, mam nadzieję, powoli się to zmienia) i wystarczająco przerażające, a jednak przecież nie pozbawione realizmu. Miałam więc świadomość szpitalnej maszyny, która mnie wchłonie i będzie decydować o tym, co dla mnie dobre, jak mam rodzić i – co było dla mnie najboleśniejsze – która najpewniej zabierze ode mnie dziecko zaraz po narodzinach. Gdy myślałam o takim Maleństwie zabranym prawie natychmiast (te przysłowiowe 5 minut na brzuchu nie przemawiało do mnie), bezosobowo obracanym, mierzonym, ważonym w obcym, jasnym, głośnym i zimnym otoczeniu, cierpiałam. Nie chciałam, aby takie były pierwsze chwile mojego dziecka na tym świecie. Nie chciałabym, aby żadne dziecko było tak witane, choć nie zawsze można tego uniknąć – na pewno jednak nie tak często, jak ma to obecnie miejsce. Myśląc o moim idealnym porodzie, zawsze widziałam półciemne pomieszczenie, ciche i swojskie. Nie czułam, że trzeba rodzić w szpitalu. Ale wydawało mi się, że nie ma od tego ucieczki.

Zaczęłam szukać – początkowo przyjaznych szpitali, ale nawet ten, który wydawał mi się jako tako przyjazny, był nadal szpitalem, czyli instytucją, w której tak naprawdę niewiele miałam do powiedzenia. Później znalazłam Dom Narodzin w Warszawie, jednak został zamknięty, zanim zaszłam w ciążę. Sprawa wydawała mi się beznadziejna i wtedy wpadłam na opcję porodu domowego, choć dziś już nie pamiętam, co mnie na nią naprowadziło.

 Jakbym doznała olśnienia. Przecież o to mi właśnie chodziło. Wspaniale. Zaczęłam więc zbierać wszelką, dostępną wiedzę na ten temat. Czytałam książki, wszystkie wynalezione artykuły, nawet forum poświęcone porodowi domowemu. Gdy kupiłam i przeczytałam „Urodzić razem i naturalnie” Ireny Chołuj wiedziałam, że tak właśnie chcę powitać moje dziecko na świecie. Płakałam ze wzruszenia nad tą książką. 

Zaczęłam powoli planować ciążę. Przestałam pić ulubione wino, odstawiłam pigułki kilka miesięcy wcześniej, zrobiłam badania, położyłam nacisk na zdrowy styl życia, dobrze jadłam, dużo spałam, cieszyłam się życiem. Zadzwoniłam więc do pani Ireny Chołuj, pytając czy mogłaby rodzić ze mną w domu. Rozbawiło ją to, że nie jestem nawet w ciąży i poleciła zadzwonić, gdy już będę w piątym miesiącu. 

Gdy zaszłam w ciążę zaczęłam na dobre przekonywać męża do pomysłu porodu domowego. Od początku o nim wiedział, ale póki co nie brał go na poważnie. Teraz zaczął wykazywać niepokój. Sam pomysł mu się podobał (szczególnie to, że nie będzie musiał zostawić nas w szpitalu i wracać samotnie do domu), ale bał się ogromnie, że słynne „coś” się nam stanie – mi lub Maleństwu. W końcu dał się przekonać rozsądnymi argumentami, liczbami, statystykami, no i podszeptem serca, mam nadzieję.

Szukaliśmy położnej. Pani Irena mieszka bardzo daleko od nas, więc delikatnie zasugerowała poszukać kogoś mieszkającego bliżej. I wtedy znalazłam Marię. Gdy tylko przeczytałam jej opis na stronie Dobrze Urodzonych, wiedziałam że to moja położna. Czułam to dokładnie tak, jak wiedziałam, że chcę urodzić w domu. Napisałam do niej maila, potem zadzwoniłam, wreszcie pojechaliśmy na spotkanie z nią i Kasią (naszą drugą położną). To spotkanie tylko mnie utwierdziło, że to jest kobieta z którą ja po prostu muszę rodzić. Nie mogło być inaczej. Tak zaangażowana, miła, wspierająca a jednocześnie profesjonalna, praktyczna i bardzo rzeczowa. Idealne połączenie, jakbym ją sobie sama stworzyła.

Przez całą ciążę pogłębiałam moją wiedzę na temat porodu, jego fizjologii, ale i możliwego ryzyka – wiedziałam, że ostatecznie mogę urodzić  w szpitalu, choć wydawałoby mi się to strasznym psikusem od losu. Poszliśmy do szkoły rodzenia (ale nie przyszpitalnej, o nie!). Przygotowywałam się mentalnie i psychologicznie – codziennie wizualizowałam sobie swój cudowny poród i pierwsze nasze spotkanie z córeczką. Nazwaliśmy ją Nadia – od lat to imię czekało na swój moment.

Zanim zaczęłam rodzić na dobre miałam dwa falstarty, więc owego wielkiego dnia wyprawiłam męża do pracy, mówiąc że jeszcze nic nie wiadomo i nie musi ze mną siedzieć. Zanim jednak pojechał, poszliśmy na spacer (była 6 rano i mroźny, pochmurny poranek). Gdy zostałam sama, wzięłam prysznic, a skurcze nie przeszły (bezbolesne, ale niezbyt miłe). Zamiast tego zaczęły się pokazywać regularnie co 7-10 minut. Zadzwoniłam do Marii, która uznała, że „może to już to, ale jeszcze nic pewnego i aby zadzwonić, gdy skurcze pojawią się co 5 – 7 min”. Poinformowałam więc Roberta, aby lepiej na wszelki wypadek powoli zbierał się i przyjeżdżał. Był o 10. Spędziliśmy przedpołudnie robiąc „porodowe calzone” z warzywami. Skurcze nie były uciążliwe, trochę mnie tylko wstrzymywały w działaniu, prawie ich nie zauważałam. Ok. 14 osiągnęły 5-7 minut, Maria oznajmiła „Chyba rzeczywiście się rozkręcasz, będę u Ciebie ok. 16, wcześniej mogę nie dać rady”. Nie zmartwiłam się, wszystko szło super. To było absolutnie naturalne, że jestem w domu, gotuję z mężem i rodzę. Nie miałam żadnego odruchu, potrzeby jechać do szpitala. Nawet się nad tym nie zastanawiałam. Wstawiliśmy porodową zupkę (doskonałe zalecenie dziewczyn, przydała się w pierwszych dniach połogu).

Tuż przed przyjazdem Marii wskoczyłam już na 3 minuty i skurcze zrobiły się nieprzyjemne. W swej naiwności zastanawiałam się, czy Maria na pewno zdąży na czas. Zdążyła, weszła z uśmiechem, wysłała Roberta po torbę do samochodu, zniknęła w łazience, a gdy się pojawiła sprawdziła, jak się ma Nadia. „Słyszysz jak bije? Serce jak dzwon”. Odeszły mi wody. Potem poszłyśmy do sypialni, zbadać na jakim jestem etapie. To był pierwszy i ostatni raz, gdy Maria badała mnie na leżąco. Dotychczas świetnie radziłam sobie z bólem, ale przy tym skurczu pierwszy raz krzyknęłam. Dobitnie zrozumiałam, że rodzenie na leżąco jest absolutnie nienaturalne, no i takie bolesne! 

4 centymetry. Dopiero! A ja myślałam, że już z 6. Maria tylko się uśmiechnęła i powiedziała, że to już 4.

Nadia była wysoko w kanale, nie napierała na szyjkę, wszystko więc szło wolniej niż można się było spodziewać. Musiałam ją obniżyć. Skakałam na piłce, pojadając między skurczami calzone i śmiejąc się w głos z żartów Roberta. Maria uznała, że zupełnie nie wyglądam na rodzącą. Śmiała się, że mam „niezły spust” i raczyła zabawnymi opowieściami. Chichotałam tak, że brzuch mnie bolał. Strasznie mnie wszystko bawiło. Gdy skurcze wzmocniły się, przestałam się śmiać, ale wciąż radziłam sobie dobrze. Zamknęłam się we własnym świecie, w którym towarzyszył mi Robert. Pomagał mi się rozluźnić w czasie skurczu, przypominał o spiętych ramionach, o uśmiechu. Przytulał, a w coraz krótszych przerwach, rozmawialiśmy o codziennościach, żartowaliśmy, trochę romansowaliśmy (pocałunek w czasie porodu jest namiętny i niewinny zarazem. To niezwykłe połączenie). Byłam bardzo skupiona, trochę mruczałam, pojękiwałam, oddychałam głośno. Maria siedziała sobie na sofie, czytając. Co jakiś czas słyszałam jej spokojne uwagi „Puść ją, rozluźnij się. Dobrze, Świetnie ci idzie. Luźniutko” Zjawiała się co jakiś czas, aby zapytać, czy czegoś mi nie brak, przynieść rozgrzaną fasolkę na podbrzusze, ciepłą zupkę do popicia, zbadać Nadinkę. Czasem musiała oczywiście badać i mnie, jednak robiła to już w pozycji kucznej i tak rzadko, jak tylko mogła. Tak naprawdę była i czuwała nad nami, jednak rodziliśmy sami. To niezwykłe, jak czuliśmy się przy niej swobodnie. Jakbyśmy znali ją od lat. 

Osiągnęłam już 6 centymetrów, jednak Nadia źle wstawiała się w kanał. Musiałam więc położyć się na lewym boku, aby jej pomóc. Robert usiadł na łóżku, a ja ułożyłam się w pozycji półleżącej na nim. Od tego momentu poród przeszedł na kolejny, bardzo nieprzyjemny etap. Płakałam przy każdym skurczu, były ogromnie bolesne. Trudno było mi się rozluźnić, na szczęście mąż wytrwale mnie wspierał. Maria zaproponowała łagodnie, abym spróbowała się przespać między skurczami. Nie widziałam takiej możliwości. Przerwy wydawały mi się krótkie, ledwie się wyciszałam. Maria spytała, czy przygotować mi kąpiel. Pamiętając wszystko, co przeczytałam na temat kojącego wpływu wody, zgodziłam się natychmiast i poszłam do kąpieli, gdy tylko okazało się, że Nadinka ustawiła się odpowiednio.

Etap kąpieli zapamiętałam jako chaos, na który nie byłam przygotowana. Woda zupełnie mi nie pomagała, a może pomagała, tylko poród przyśpieszył i wydawało mi się, że nie działa.

Nadia opuściła się wreszcie w kanale a ja szybko wskoczyłam na 8 cm i wszystko zaczęło dziać się równocześnie – poczułam parcie, które musiałam jeszcze powstrzymywać (Maria pozwoliła mi lekko popierać, jednak to nie pomagało) a skurcze zamieniły się w istny huragan w moim ciele, którego nie potrafiłam sobie nigdy wyobrazić. Miałam wrażenie, że wokół mojej miednicy zaciska się obręcz, bolało nie tylko podbrzusze, ale i krzyż. Czułam, że zaczyna mnie ogarniać rozpacz na myśl o kolejnym skurczu, czułam że psychicznie odlatuję. Robert nie wiedział jak mi pomóc (to jego relacja, ja nie pamiętam z tego okresu prawie nic prócz bólu, nie zauważyłam, że był cały mokry, nie wiem kiedy do końca się rozebrałam). Wiedziałam, że Robert jest przy mnie, ale był poza moim zasięgiem. To z jego relacji wiem, że Maria powoli przygotowywała sobie sprzęt potrzebny do podwiązania pępowiny i do ew. nacięcia krocza, że zapala świeczki, aby stworzyć nastrój. Ja nic z tych rzeczy nie widziałam. Czułam, że wszystkie moje zmysły są nastawione na skurcz i jego przetrwanie. Słyszałam jak Maria mnie przywołuje spokojnie, ale stanowczo, jakbym zaczęła odpływać. Porozumiewałam się podniesionym, pełnym głosem, cała byłam w emocjach, jechałam na adrenalinie i nie mogłam się zatrzymać. Nie byłam przygotowana na taki ból, myślę że nie mogłam się na niego przygotować. To, co mi pomogło to wiedza, którą zebrałam. Gdzieś z tyłu głowy wiedziałam, na jakim etapie jestem, co się ze mną dzieje, że to fizjologia, że nie umieram, że to kryzys, czyli że blisko. Tylko dzięki temu trzymałam się, inaczej ten ból by mnie pochłonął. Trudno mi do dziś uwierzyć w opowieści o porodach bez krzyku (ja byłam niestety ochrypnięta następnego dnia. Kilka razy nachodziła mnie mglista myśl, co też myślą sobie sąsiedzi), o ekstazie nie wspominając. Ale pewnie miałam mniej szczęścia, może niższy próg, a może to te bóle krzyżowe? Nieważne. Ból był obezwładniający, a jednak nawet wtedy mignęła mi myśl, że nie zamieniłabym tego porodu na znieczulenie w szpitalu. Może zresztą i tak bym go nie dostała, było już za późno.

Gdy osiągnęłam 10 cm, Maria poszła wpuścić Kasię do domu (która ledwo zdążyła na parcie, tak przyśpieszyłam). Ja w tym czasie zadecydowałam, że nie chcę rodzić w wodzie i uciekłam z łazienki. W przebłysku wrodzonego poczucia humoru zaśmiałam się między skurczami, myśląc jaką Maria musi mieć minę. Uciekłam do sypialni. W drodze kolejny skurcz powalił mnie na kolana. Spytała, czy chcę stołeczek porodowy, czy urodzę w kucki. Chciałam stołeczek (porozumiewałam się stylem telegraficznym i głośno: „Stołeczek!”)

Robert usiadł na łóżku, ja na stołeczku przed nim, dziewczyny na podłodze przede mną. Skurcze parte, choć wydawało się to niemożliwe, były jeszcze gorsze niż poprzednie. Obręcz zaciskała się wokół całej mojej miednicy. Za każdym razem wyprężałam się i krzyczałam. Nie mogłabym tego powstrzymać, nawet gdybym chciała, głos wydobywał się z całego mojego ciała. Miałam tylko jeden cel, urodzić i jak najszybciej to  zakończyć. Wszyscy mnie wspierali, to już pamiętam. To ogromnie pomagało „Świetnie Ci idzie” „Wspaniale rodzisz”, „Jeszcze trochę, przyj jeszcze”. 

Ponieważ ćwiczyłam całą ciążę mięśnie Kegla, wiedziałam dokładnie którą częścią ciała przeć i parłam tylko nią. Dziewczyny były pod wrażeniem „Ale jesteś silna, wspaniale, zaraz urodzisz, jeszcze raz, dawaj, dawaj!” Taki doping to po prostu nieoceniony skarb. Robert ściskał mnie za ręce, cały był już w takich emocjach, że niewiele mówił, ale czułam, że jest ze mną. W tym wszystkim pamiętam, jak Maria popijała kawę w swobodnej pozie i skandowała wspierające hasła. Pomyślałam „skoro popija kawę, to wszystko jest ok”. To był niecodzienny widok. Spytałam (wykrzyczałam) „Długo jeszcze!?” Powiedziała, że nie i zaproponowała, abym dotknęła główki. Była mięciutka i – wydawało mi się – strasznie daleko w kanale. „Strasznie daleko!” (pamiętajmy o telegraficznym, krzyczącym stylu porozumiewania się). Spięłam wszystkie siły, nawet psychiczne. Nadinka zjawiła się na naszym świecie o 22.51. 

Przez ułamek sekundy, w tym szoku nie zrozumiałam, że to już. Złapałam ją w ramiona. Jaka była cieplutka, jaka mięciutka, wspaniała. Chłonęłam ją wszystkimi zmysłami. Pytałam Roberta – już cicho – czy ją widzi, jaka jest piękna. Widział, usłyszałam w jego głosie ogromne wzruszenie, płakał. Nadia patrzyła na nas załzawionymi, lśniącymi, granatowymi oczkami. Absolutnie idealna, taka, jaka przybyła. Nie płakała (zakwiliła tylko, gdy Maria oczyszczała jej nosek). Miałam wrażenie, że panuje idealna cisza i że istniejemy tylko my i nasza córeczka.

Maria ułożyła mnie z Nadią na piersi i zbadała. Byłam podwójnie szczęśliwa, bo obeszło się bez nacięcia. Ani jednego szwu. Tak miły obrót spraw zawdzięczam położnym, które po mistrzowsku przeprowadziły mnie przez moment wyłaniania się główki (to był najtrudniejszy etap), ale i dzięki masażowi krocza, który mnie wyczuwalnie przygotował i uelastycznił. Maria śmiała się, że chyba jeszcze nie miała takiej podopiecznej, która by regularnie, codziennie robiła ów masaż 3 razy (zrobiłam go nawet rano w dniu porodu, bo nie byłam pewna, czy to na pewno już).

Nadinka leżała sobie spokojniutko, troskliwie okryta na moich piersiach, aż urodziłam łożysko. Gdy pępowina przestała tętnić, dumny tata dokonał przecięcia i tak sobie siedzieliśmy, patrząc z dumą na nasze Maleństwo. Maria zaproponowała w końcu, abyśmy sprawdzili, czy to na pewno dziewczynka. W ogóle o tym zapomnieliśmy, a dziewczyny nie zdradziły się, co zobaczyły. To była dziewczynka, nasza Nadulka. Co za radość!

Nadia zjadła swój pierwszy posiłek (Kasia trochę się natrudziła, aby pomóc jej ssać, ale w końcu załapała) i zasnęła. Te pierwsze dwie godziny jej życia były takie, jakie sobie dla niej wymarzyłam. Śpiącą zostawiłam w łóżku i poszłam wziąć ciepły, oczyszczający prysznic. Otrzymałam reprymendę od Marii, bo zamiast się na niej wesprzeć wyskoczyłam z wanny i podskakiwałam na jednej nodze, łapiąc równowagę („W dwie godziny po porodzie!?”). Ale czułam się świetnie, po prostu fantastycznie, pełnia sił, a endorfiny buzowały (opadły z lekka następnego dnia i wtedy okazało się, że moje ciało jest absolutnie zmęczone, a wszystkie mięśnie obolałe). Ubrałam się i zrobiliśmy sobie z Robertem późną herbatę. W roztargnieniu opadłam całym ciężarem na twarde krzesło, ale o dziwo poczułam tylko lekki dyskomfort. Coś niesamowitego! Prawie jakbym nie rodziła przed kilkoma godzinami! Cały ten okropny ból minął jak ręką odjął. 

Maria sprawdziła jeszcze, czy u Nadijki wszystko w porządku, czy ja dobrze się czuję, czy Robert ma się dobrze, pożegnała się i wyszła.

Wtedy zeszły z nas emocje. Głownie z Roberta. Jak sam powiedział końcówka była dla niego bardzo ciężka, nie mógł mi pomóc, a naprawdę cierpiałam. Ale był też szczęśliwy. Powiedział, że nie wyobraża sobie porodu w szpitalu.

Każdego dnia myślę, jakie Nadia miała szczęście, że przyszła na świat w tak sprzyjających warunkach. Każdego dnia cieszę się, że tak rozpoczęła życie i jestem wdzięczna Losowi, że udało mi się ją bezpiecznie urodzić w domu.

Mimo tych ostatnich godzin pełnych bólu i rozpaczy wspominam poród pozytywnie, a już po wyjściu Marii odnaleźliśmy kilka godzin nieba na Ziemi. Leżeliśmy obok naszej córeczki i chłonęliśmy ją wzrokiem. Od tego czasu zachwyca i zadziwia nas niezmiennie. Oby wszystkie dzieci mogły liczyć na taki start.

Dziwne, że ludzie nie wierzą w Cuda, skoro codziennie rodzą się ich miliony.