Zgromadziliśmy się u mnie pokoju (Przemek oraz nasza dwójka przyjaciół – współlokatorów). Oni jedli chipsy, gadaliśmy śmialiśmy się. Ja przerywałam na czas skurczy (obkładana na nerkach ciepłą gryczaną poduszką uszytą rano przez Wojtka – współlokatora). 

Lubek urodził się 1 stycznia, w niedzielę o 6 rano. 

Jeszcze w piątek miałam przekonanie że w najbliższym czasie nie urodzę. Termin miałam na 6 stycznia, ale wiedziałam że często pierwsze dzieci rodzi się po terminie. Nie miałam też żadnych skurczy przepowiadających. Dlatego też planowaliśmy na sylwestra pojechać na cały weekend pod warszawę do przyjaciół. 

Ale w sobotę o 5 rano obudziło mnie mokro- upewniłam się że to wody i obudziłam Przemka. Stwierdziliśmy że wody się tylko sączą, nie wypłynęły wszystkie. Nie miałam skurczy – chociaż trochę bolało mnie podbrzusze, jak przy okresie.  Dlatego uznaliśmy że trzeba iść spać- tak radzili w szkole rodzenia (niewiadomo ile potrwa poród więc lepiej spać póki można). 

Około 8 rano zadzwoniliśmy do naszej położnej. Która najpierw zareagowała dość ostro- dlaczego nie zadzwoniliśmy wcześniej. Ale zgodnie z prawdę powiedzieliśmy że wszystko było dobrze – wody bezbarwne, więc nie było powodu. Położna zjawiła się mnie zbadać i osłuchać. Dziecko w środku było w porządku, szyjka dalej długa. 

Daliśmy również znać mojej mamie która mieszka niedaleko i wcześniej już się zaoferowała że na znak przygotuje nam zupę „porodową” (pożywna zupa której ma być gotowy wielki gar dla rodziny rodzącej w domu żeby potem nie trzeba było gotować w panice). 

Rodziliśmy w domu. Decyzję o domowym porodzie podjęliśmy w ciąży, na samym początku. Gdy dowiedziałam się, że jesteśmy w ciąży zaczęłam myśleć nad porodem. Żaden ze szpitali które opisywały moje przyjaciółki nie wydawał się właściwy. Nidy nie leżałam w szpitalu, jako ogólnie zdrowa osoba rzadko miałam kontakt z opieką lekarską. Bardzo dziwnie czułam się myśląc że teraz miałabym wylądować tam w momencie takim ważnym i nowym jak poród. Jednocześnie ktoś przekazał mi informacje o porodzie w domu. Przegadaliśmy to z Przemkiem i poczuliśmy że to właśnie jest rozwiązanie dla nas. Nawiązaliśmy kontakt z położną, wykonywaliśmy wszystkie niezbędne badania. Wszystko na szczęście było w najlepszym porządku i nasz plan mógł zostać zrealizowany. 

Cała sobota upłynęła na oczekiwaniu porodu. Raz miałam skurcze, a raz nie. Czasem regularne, czasem nie. Wydawało mi się wtedy że dość mocne i że bolesne- ale z drugiej strony wiedziałam że nie  takie znowu jeszcze poważne. (mogłam w ich czasie rozmawiać itp.). Moją maksymą na ten okres było „będzie znacznie gorzej”.  Odbyliśmy spacer po okolicy, spacer do apteki kupić ostatnie sprawunki, wnieśliśmy do domu komodę z przewijakiem która od kilku dni czekała w samochodzie, poukładałam w niej ubranka. Ale porodu dalej nie było.

W ciągu dnia byłam na telefonie z położną. 

O 17 zgodnie z procedurą gdy poród zaczyna się od odejścia wód pojechałam na KTG do szpitala. Wizyta była całkiem przyjemna – w szpitalu cisza i spokój, zbadała mnie położna która była na zmianie ale która również przyjmuje porody w domu i która znałam ze szkoły rodzenia. 

Poleżałam pod KTG i pielęgniarka powiedziała że porodu nie ma  (chociaż ja zwijałam się z bólu musząc leżeć bez ruchu na łóżku przez chyba 40 min). Położna pocieszyła mnie że ważniejsze jest to czy ja czuję poród niż zapis KTG. Wszystko było Ok i wypełniłam formularz wypisania się ze szpitala na własne życzenie i własną odpowiedzialność (W szpitalu po 12 godzinach chcieliby mi wywoływac poród oksytocyną, podczas porodu w domu dają na to 24 godziny).

W drodze powrotnej powoli zaczęły się „prawdziwe” – mocne i regularne skurcze. 

Zgromadziliśmy się u mnie pokoju (Przemek oraz nasza dwójka przyjaciół – współlokatorów). Oni jedli chipsy, gadaliśmy śmialiśmy się. Ja przerywałam na czas skurczy (obkładana na nerkach ciepłą gryczaną poduszką uszytą rano przez Wojtka – współlokatora). 

Byłam cały czas na telefonie z położną (która od koleżanki bezpośrednio wysłuchała również raportu z badania mnie w szpitalu). 

Za jej radą poszłam posiedzieć w wannie. Gdzie dalej siedzieliśmy w czwórkę. Skończyła się ciepła woda w termie więc na zmianę moi pomocnicy latali gotować i dolewać wodę. Moi towarzysze na zmianę mierzyli czas skurczy i czas pomiędzy nimi- właściwie nie wiemy teraz dlaczego ale wydawało się ważne to ciągłe mierzenie. Zgodnie z zapowiedzią położnej w wannie skurcze stały się rzadsze i słabsze.

Wojtek i Ania podjęli decyzję że nie wybierają się na sylwestrowe imprezy tylko zostają z nami. 

Wpadła położna – sprawdzić czy wszystko ok. Umówiłyśmy się że ona będzie w okolicy i dam jej znać kiedy będę potrzebowała jej stałej obecności. 

 Po wyjściu z wanny Skórcze stały się mocniejsze (zgodnie z tym jak mówiła położna). Przemek pomagał mi je przetrwać mocno uciskając dół pleców. Bardzo ważne było dla mnie żeby był ze mną cały czas, nawet na chwilę się nie oddalał. Na szczęście byli Ania i Wojtek którzy biegali przynosząc herbatkę, jedzenie, picie, otwierając drzwi położnej itp.

Po północy zadzwoniłam do położnej że czuję że to moment żeby przyjechała. Gdy przyjechała położna Wojtek i Ania usunęli się na 3 plan. Resztę wieczoru spędzili razem – pracując na komputerach, gadając, od czasu do czasu sprawdzając czy czegoś nam nie potrzeba – serwując herbatki.

Położna siedziała na kanapie. Przemo cały czas był przy mnie, pomagał podczas skurczy. Położna zasugerowała kilka zmian pozycji. Ja głośno oddychałam, krzyczałam, rozluźniałam  się i odpoczywałam między skurczami. Jak wynikło jednak z badania szyjka skracała się bardzo powoli, powoli następowało rozwarcie… Po kolejnym okresie skurczy – tym razem siedzenia na piłce i kolejnym badaniu okazało się że nadal brakuje mi 1 cm… 

Jednocześnie skurcze spowolniły się… Odstępy były nawet 7-10 min. 

Położna zasugerowała że albo mogę je „rozchodzić” albo wykorzystać przerwy i razem z Przemkiem spróbować się zdrzemnąć.  Wybraliśmy tę drugą propozycję. 

Nie pamiętam ile to trwało. Spaliśmy – ja pomiędzy skurczami, Przemo obok nieprzerwanie (musiał być bardzo zmęczony bo podczas skurczy darłam się na całe gardło). Skurcze na leżąco bolały dużo bardziej. W pewnym momencie poczułam że już dłużej nie będę mogła, że już mam dosyć że to tak długo trwa. Powiedziałam o tym położnej która zachęciła mnie w związku z tym do tego żeby zacząć chodzić – i tym samym wywołać poród. 

Chodzenie zadziałało bardzo szybko. Natychmiast poczułam że to już parcie (główkę obijającą się o kanał, albo o coś innego czułam już leżąc na łóżku w niektórych skurczach). 

Ten moment był dla mnie najtrudniejszy. Kiedy przychodził ten dziwny skurcz nie wiedziałam co robić. Trochę wieszałam się na Przemie ale nie było to wygodne, usiadłam na toalecie, kucałam, klęczałam. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Cała ta faza trwała jednak bardzo krótko. Położna zachęcając mnie do chodzenia mówiła że potrwa to do 2 godzin, potrwało znacznie krócej. Nie jestem pewna upływu czasu, ale chyba ze 30 min. Druga położna, która wzywana jest na II fazę porodu dotarła dokładnie w momencie kiedy potrzeba było dodatkowych rąk bo Lubek pojawił się na świecie. 

Położyłam się na łóżku (wcześniej klęczałam o nie oparta), na brzuchu położyły mi Lubka, Przemo usiadł tak żebym mogła się oprzeć. Tak spędziliśmy trochę czasu, potem położyłam się w łóżku, już z odciętą pępowiną, Lubek owinięty pieluchą , przytulony do mnie. Miał bardzo dobry odruch ssania więc przyssał się do piersi mocno, trochę bolało bo ja jeszcze nie zdarzyłam wyprodukować mleka na zaspokojenie tego ssania. 

 Wtedy do pokoju zajrzeli zgromadzeni w korytarzu – współlokatorzy oraz moja mama która zniecierpliowona że to tak długo trwa chwilę wcześniej przyszła do nas i razem ze współlokatorami w kuchni przy herbatce czekała na zakończenie. 

Po jakimś czasie położne zabrały Lubka, ubrały go. Lubek został położony tacie na klacie i poszedł spać. W tym czasie położna pomogła mi się  przemieścić do łazienki i obmyć się. 

Położna próbowała powiedzieć mi jeszcze kilka rzeczy, ale zaczęłam zupełnie odpływać. Zostawiła więc nas śpiących. Całą niedzielę nasz dom pogrążony był we śnie. Wszyscy odsypialiśmy noc. Lubek spał do wieczora, przebudził się tylko na chwilę na karmienie i spał dalej. Bardzo bardzo spokojny. 

My wieczorem zjedliśmy wspólny obiad na łóżku wokół śpiącego Lubeczka. Wieczorem wpadła również położna, dokończyła formalności oraz przekazała wszystkie informacje. W ciągu kolejnych dni wpadała jeszcze 2-3 razy – zrobić niezbędne badania, aby sprawdzić stan młodego, zmierzyć i zwarzyć, pomóc mi w karmieniu. Czułam się bardzo zaopiekowana. Mi okazała bardzo dużo uwagi i stawiała moje zdrowie i samopoczucie na pierwszym miejscu, ale również ważne albo i ważniejsze była była chyba miłość  i czułość którą okazywała Lubkowi od pierwszej sekundy jego życia. Zgotowała mu cudne i uważne przywitanie.

Kolejne dni to były dni dochodzenia do siebie, szeregu odwiedzin przyjaciół i rodziny oraz odwiedziny lekarki i położnej które dokonywały wszystkich niezbędnych badań poporodowych.   

To był dobry poród. Wszystko przebiegło w zgodzie ze mną i spokojnie. To, że byli ze mną bliscy było niezwykle ważne (nie tylko przemo ale i współlokatorzy). Wsparcie dwójki przyjaciół było w sumie nieoczekiwane (zgodnie z poradą położnej byli przygotowani że poród może przebiegać bardzo różnie, i że mogę mieć potrzebę samotności – byli gotowi ulotnić się z domu o dowolnej godzinie). A okazali się być wsparciem i dla mnie i dla Przemka.  Pomagali organizacyjnie, ale i psychicznie – wprowadzali przyjazną atmosferę, codzienności i normalności. Ważny był spokój całego otoczenia – Przemo oraz położna byli cały czas spokojni że wszystko przebiega tak jak powinno. Nasza położna – czujna i mająca wszystko pod kontrolą ale jednocześnie zrelaksowana i nieprzestraszona. Dzięki ich spokojowi ja również byłam zupełnie zupełnie spokojna. 
No i na koniec – bardzo ważna była dla mnie możliwość pozostania we własnym łóżku i pozostania w nim przez kolejny tydzień – kiedy to po tygodniu wyszliśmy na pierwszy krótki spacer.