Mama, wykształcona położna-nauczycielka pyta: – Sprawdzić Ci rozwarcie? I tu konsternacja – Czy dać własnej matce zaglądać sobie w cipkę (waginę, pochwę, miejsce intymne, jak kto woli)?

Poród po raz drugi (z przebłyskami z pierwszego)

Czy idealny? Może nie na 100, ale na 75 procent. Albo nawet 85.

Następny (którego nie będzie) odbędzie się w domu, w wannie i dostanie notę 120. Pierwszy, dużo mniej świadomy – z mojej strony i niestety ze strony szpitalnego personelu. Jednak oba momenty wyodrębnienia ciałka z ciała zostaną na zawsze w moich wspomnieniach jako najbardziej delikatne i kruche w swej istocie emocje przeżywane przez człowieka, przeze mnie. Chwile, które rozciągały się w poprzek czasu i puchły ogromem szczęścia. Słowo „szczęście” jest za małe. Nie ma innego słowa. Jest tylko dziejący się cud…

Ale od początku. Wszystko zaczęło się od płaczu (mojego), kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. CO? JA? ZNOWU? To przecież niemożliwe! To był 26 dzień cyklu! Pierwszego cyklu od (9+7…) 16 miesięcy! A jednak. Małżonek dowiedział się przez telefon. Ja płakałam, on skakał z radości.

Potem ciąża. Klasycznie 266 dni. Dokładnie.

Trzy terminy porodu od 8.07 (z miesiączki) do 29.07 (z 1-go USG). Mój osobisty wyliczony termin wskazywał na 19.07. I co? Zaskoczenia nie było. Upalnej nocy z 18 na 19 lipca zaczęły się skurcze. A dokładnie tak od 5, 6 rano. (Informacja: Skurcze były w Białymstoku, mąż w Warszawie, a poród miał być w Sokółce.) Skurcze „przechodziłam” w domu rodzinnym, stały się tego dnia przerywnikiem zwykłych codziennych zajęć. Wyobraźcie sobie: cudny lipcowy gorący dzień, książka w ręku, taras, wygodne krzesło z poduszką pod plecy, woda ze słomką na stoliku i dwie babcie skaczące nad starszym 16-miesięczniakiem, przyjemny chłód w domu i postawione pod nos jedzenie (nie pamiętam kompletnie co. Przed pierwszym porodem mój ostatni posiłek to własnej roboty krem z brokuł <brokułów?>, wtedy jeszcze na kostce.)

Skurcze raz słabsze raz mocniejsze, w którymś momencie zaczęłam zapisywać. (Notatki gdzieś są.) Co pół godziny. Około godziny 17 zrezygnowałam z wątpliwości, że to może przepowiadające i wykonałam telefon do małżonka: „Po pracy od razu przyjeżdżaj. Zaczyna się.” – informacja brzmiała jak w filmie. Kończył o 18. Przed 19 dzwonię do niego i pytam gdzie jest, a on, że w sklepie. Już przy kasie. – Co?! Ja rodzę, a Ty w sklepie przy kasie?! – No tak kochanie, przecież chciałaś dwie butelki wody (czyta listę napisaną własnoręcznie przeze mnie) i… – Wychodź z tego sklepu i przyjeżdżaj natychmiast! Ja mam skurcze co 10 min, a przed Tobą 180 km drogi! Nie rodzę bez Ciebie! – Nie pamiętam, czy kupił tę wodę. Chyba tak. Chyba się tłumaczył, że stojąc przy kasie nie warto było już wychodzić.

Ja w międzyczasie postanowiłam wskoczyć do wanny i sprawdzić czy się uspokoją. Siedziałam tam tyle, ile przewidywała jakaś mądra rada (czyli nie dłużej niż 45 min). W tym czasie wyśpiewałam pełnym głosem wszystkie znane piosenki harcerskie, przyśpiewki i rockowe polskie (no, może nie wszystkie, ale te najgłośniejsze, łącznie z „Wiła wianki” i „Orła cień”). W jakimś momencie z daleka usłyszałam krzyk babci: I jak z nią?, Tato który się krzątał w pobliżu łazienki odkrzyknął: Ciągle śpiewa!

Uspokojone nieco skurcze w wodzie, po wyjściu nasiliły się!

20:45, skurcze stanowczo co 5 min. Mama, wykształcona położna-nauczycielka pyta: – Sprawdzić Ci rozwarcie? I tu konsternacja – Czy dać własnej matce zaglądać sobie w cipkę (waginę, pochwę, miejsce intymne, jak kto woli)? Co prawda zaglądała tam najpierwsza z całego świata (cały świat nie zdążył tam jeszcze zajrzeć do tej pory, na szczęście), a dodatkowo to w końcu całkiem wyjątkowa sytuacja. Z jej profesji. Popatrzy na mnie jak na każdą inną pacjentkę, a nie jak na… sama nie wiem. Kurczę, co robić? W końcu argumenty medyczno-pragmatyczne (cokolwiek to znaczy) zwyciężyły. No dobra, raz kozie śmierć. – Luźna czwórka – okazuje się. – Jeśli chcesz, to cię zawiozę do szpitala, teraz. – Nie. Powiedziałam, że bez męża nie rodzę, dalej nie pójdzie. Nie pozwolę. Nie ma opcji! (Później się dowiedziałam, że mama gotowa była w tamtej chwili wieźć mnie do jakiegokolwiek najbliższego szpitala w Białymstoku.)

21:00 mąż podjechał pod dom (niezły wynik, jak na odwiedziny w sklepie po drodze) i zaczął w najlepsze konwersację z moją mamą na frapujący temat: „A jak podróż?” – A kogo to k… obchodzi! – Kochanie, chwytaj za (auuuu, kilka oddechów, coraz dłuższe) torby i śmigamy.

Ciemno już było (a przynajmniej tak to widzę teraz), a jeszcze godzina drogi do Sokółki. Skurcze na tylnym siedzeniu samochodu nie były w sumie takie złe. Pamiętam, że dochodziły do mnie fragmenty zdań wypowiadanych przez małżonka, te spomiędzy skurczy, reszta nie. Najbardziej utkwiła mi przytulna ciemność wokół. 

22:00 Wchodzimy na izbę przyjęć w szpitalu w Sokółce (włażąc pod górkę, z przerwą na skurczyk) i tu konsternacja – po ciemku niemal wdepnęliśmy w wielką drewnianą balię, w której rozrabiano beton. W oddali podjazdu dostrzegliśmy zarys betoniarki. Przytomnie wbiłam wcześniej do telefonu nr szpitala, pod którym właśnie staliśmy. Pani położna z porodówki (gdzie nie było na szczęście obłożenia) pokierowała nas do bocznych drzwi. Poszliśmy. Nie do tych co trzeba. Tam też remont. Pomiędzy skurczami bolał mnie brzuch… ze śmiechu. Położna zadeklarowała, że po nas wyjdzie. Mąż zaproponował, że poleci, sprawdzi i wróci po mnie. Kazałam mu nigdzie się nie ruszać beze (auuuu….) mnie.

Jest! W oddali dostrzegliśmy postać wyglądającą z jakichś oddalonych o kilkadziesiąt metrów drzwi. Na izbie przyjęć pokłóciłam się z pielęgniarką, która na siłę chciała mnie wcisnąć do wózka. Przecież sama dam radę! Wsiadłam dla świętego (auuuu….) spokoju. Tylko windą na górę i tam każą wstawać. A co się ciężarna będzie rozsiadać, tu chodzić i rodzić trzeba.

W pokoju do porodów rodzinnych byłam sama przez cały jeden skurcz (można było w nim skorzystać z piłki, drabinki, liny, kanapy, wanny – co wiem z oględzin, na których byliśmy kilka tygodni wcześniej). Małżonek w tym czasie poszedł po torbę, której zapomnieliśmy wziąć z samochodu. Po tym skurczu położna wzięła mnie na kozetkę w sali porodowej w celu zbadania rozwarcia. 8 cm. Miałam wrócić na salę z „gadżetami porodowymi”, by resztę spędzić wśród tak przydatnych przyrządów, z których wcale nie zawsze i nie wszędzie można skorzystać, więc warto! A tu zonk. Tylko wstałam auuuu… kolejny skurcz i chlupnęło coś na ziemię (mały quiz – co przed porodem chlupie na ziemię? a) czop porodowy <co za subtelna nazwa. Czy ktoś, kto nie rodził ma pojęcie, że istnieje czop porodowy?>, b) wody płodowe, c) dziecko. Brawo! Prawidłowa odpowiedź, przynajmniej w tym przypadku to b!). (Tym razem nikt nie przebił pęcherza płodowego ostrą dzidą bez poinformowania mnie o tym). Jeszcze raz na kozetkę. Ciągle ósemka, ale już tak luźna, że nie ma na co czekać.

Przez cały ten czas usiłowałam wcisnąć położnej kartkę z moimi prośbami okołoporodowymi (bo nie planem porodu, bynajmniej trudno jest mi ten spis nazwać planem). Ale biedna kobieta miała ciągle coś do roboty. W końcu wydukałam wszystkie punkty, a przede wszystkim ten, że ja chcę rodzić w wodzie! – Zaczniemy więc nalewać wody, ale tak na wszelki wypadek, to proszę tu sobie wejść na ten fotelik porodowy – powiedziała. W sali za ścianą słyszałam (dopóki cokolwiek słyszałam) szum nalewanej wody. Otóż nie zdążyła napłynąć w wystarczającej ilości, gdyż wydarzenia potoczyły się zbyt (o chwała!) szybko. W którymś momencie naprawdę poczułam skurcze parte (tym razem nikt mi nie musiał mówić, że to już teraz należy). I parłam. Poprosiłam, żeby bez nacinania. I nie nacięli. Pękło po starym szwie, ale podobno by nie pękło, gdyby nie ten szew (gdyby nie pierwsze nacięcie). Nikt mi nie chciał na siłę robić lewatywy. Wszyscy byli mili i informowali na bieżąco co się dzieje i co mi podają (tylko raz nie powiedziano, jak miałam urodzić łożysko, dostałam zastrzyk, domyślam się, że oksytocynę. Ale to już bez dziecięcia we mnie, więc się nie czepiałam).

Maleńka wybulboniła się ze mnie i od razu położono mi ją na brzuchu, nieopodal piersi (tak się składa, że mam brzuch nieopodal piersi). Zanotowano godzinę 23:45. Leżałyśmy tam takie golusieńkie. Ja płakałam wydobywając z siebie okrzyki radości: „nowy człowiek! mój nowy człowiek! cudo, cudeńko!” Położna ze starego przyzwyczajenia krzyknęła: „dziewczynka!” i dodała „ale już pewnie wiecie”. Najpiękniejsze chwile świata. Mój nowy człowiek leżał z tętniącą pępowiną przez dłuższy czas na moim brzuchu. Tatuś stał przy nas i patrzył na ten cud stworzenia. (Ręka przez jakiś czas bolała go jeszcze od moich „czułych” uścisków w trakcie parcia). Gdy przestała tętnić odciął pępowinę. Panie pomagały, przytrzymywały, okrywały. Maleńka leżała na mnie, kiedy lekarz szył krocze. Spełniono moje prośby o nie szczepienie.

Maleńką zabrano na krótką chwilę, w czasie, gdy przewożono mnie na salę. Później spała ze mną golusieńka, przyssana do piersi. Pielęgniarka spytała, czy ją ubrać, czy chcę ją zostawić taką. Zostało ciepłe małe nagie ciałko, zasnęło wtulone w bezpieczne ciepło mamy. Była gorąca lipcowa noc 2010 roku. Już nieco po północy. Cuda, działy się cuda na Ziemi.

Informacja: Tym razem zdecydowałam się na poród naturalny. Pierwszy poród podobno też taki był, choć mocno się zdziwiłam, że w naszej nomenklaturze „naturalny” oznacza po prostu wyparcie dziecka naturalnymi drogami, a nie bierze pod uwagę, jak duży udział jest samej rodzącej w decyzjach, co do przebiegu porodu – wynikających z jej ciała i intuicji i jak bardzo poddaje się wskazówkom personelu. Nacięcie krocza nie wykluczyło „naturalności” porodu, oksytocyna, która pewne procesy wzmacnia, inne spowalnia też jest wpisana w „naturalny” proces, tak jak znieczulenie. Przy drugim, nie chciałam środków farmakologicznych, znieczulenia, oksytocyny, gdyż po pierwszym porodzie doszłam do wniosku, że zaburzają one naturalny proces i często przeszkadzają zamiast pomagać. Nie przeczę, że są przypadki, w których taka ingerencja jest nieunikniona, ale mam wrażenie, że jest to nadużywane – z łatwości dostępu do tych środków, z braku świadomości rodzących i z przyzwyczajeń personelu szpitalnego. Rodząca kobieta jest traktowana jak pacjentka, którą trzeba leczyć, a nie po prostu pozwolić jej rodzić i stać pół kroku za nią – w razie komplikacji. Wspierać ją, a nie nakazywać, co powinna robić. Informować, a nie bez ostrzeżenia, już nie mówiąc o pytaniu o zgodę, dokonywać różnych działań na jej ciele (podawać różne środki, przebijać błonę, nacinać krocze, układać w dogodnej dla personelu pozycji). 
Za pierwszym razem nie pamiętam, żebym sama poczuła skurcze parte, a położna po prostu w którymś momencie kazała mi przeć. Więc parłam pod dyktando. Oddychałam pod dyktando. Kładłam się i rozsuwałam nogi – pod dyktando. Byłam odbiorczynią działań, a nie panią sytuacji. Nie ja nad nią panowałam, tylko ktoś inny. Ktoś zupełnie mi nie znany, komu nawet nie potrafiłam zaufać, gdyż to zaufanie podważył (podważyła) upierając się, że wie lepiej, nie pytając mnie o zdanie.
Miała to być opowieść o cudownym porodzie, a nie o tym, co się nie udało. Jednak świadomość tego, czym jest poród urosła we mnie dopiero po doświadczeniach pierwszego porodu (szkoła rodzenia rekomendowana przez dobrą placówkę – osławiony szpital św. Zofii w Warszawie, to za mało, jeśli trafi się do innego szpitala). To po pierwszym porodzie wezbrała we mnie siła i pewność, że za drugim razem chcę przejąć sprawy w swoje ręce. Dopiero później zaczęłam szukać możliwości i porad jak tego dokonać w naszym systemie, wśród stereotypów, przyzwyczajeń i silnej presji społecznej. Postanowiłam, że 9 miesięcy (właściwie 7 i pół, bo dopiero wtedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży), to proces, w którym dojdę do takiego momentu świadomości, że będę mogła urodzić gdziekolwiek (w domu, w samochodzie, na łące). Dlatego za drugim razem tyle czasu spędziłam w domu i nie obawiałam się długiej podróży do szpitala (który też wybrałam świadomie). A już na miejscu wręczyłam położnej listę życzeń: poród w wodzie, nie przebijanie pęcherza płodowego, nie podawanie środków farmakologicznych, nie nacinanie krocza, dogodną mi pozycję porodu, kontakt „skóra do skóry” po porodzie przez jak najdłuższy czas, nie przecinanie pępowiny od razu, nie szczepienie dziecięcia zaraz po narodzinach, informowanie mnie i męża o wszystkich zagrożeniach i korzyściach ewentualnych interwencji. I wszystko się udało! Oprócz tej wody 🙂