Mąż na tamtą chwilę zaglądał co jakiś czas, nie potrzebowałam go non-stop. Przychodził na skurcze, czasem się na nim uwieszałam i tak mi było dobrze, rozśmieszał mnie.

Minęły 2 tygodnie życia Oliwii, dobry czas żeby spisać historię.

To był piękny poród, który mogę nazwać zmysłowym, intymnym, na pewno bardzo łączącym mnie i mojego męża. Nigdy nie moglibyśmy sobie pozwolić na coś takiego w szpitalu, a położna nawet gdyby była bardzo hands-off i chowająca się po kątach, myślę że też by nas blokowała. Więc w pełni czerpaliśmy z tego czasu sami. Wiem też że na tej grupie mogę to opisać w ten sposób, ale nie chciałabym się dzielić tą historią wszędzie. Tu czuję się akceptowana i rozumiana, więc sobie na to pozwolę. Były dwie chwile lęku – przed porodem i w trakcie, oznaczę je gwiazdkami, więc jeśli ktoś nie chce czytać o lękach niech przewinie i zacznie znowu po gwiazdkach.

*

*

*

W czwartek 27.08.2020 gotowałam sobie bigos w kuchni (akurat mieliśmy dużo kapusty 😉 ) i poczułam że coś jest nie tak. Poszłam do łazienki i zobaczyłam brunatną krew na bieliźnie. I wiecie co? Dreszcz mnie przeszedł po plecach. Czytałam że jak się szyjka skraca to takie plamienie/krwawienie występuje. Nawet na jakiejś amerykańskiej stronie widziałam ze zdjęciami jak porównywali czop śluzowy i krew od skracania szyjki. Wiedziałam to teoretycznie. Ale żaden mój wcześniejszy poród tak się nie zaczynał, za to tak się zaczynały poronienia. Dlatego przyszedł strach że coś jest nie tak. I logiczne myślenie się wyłączyło. Przecież to był 40 tydzień, wszystko ok, dzieciątko się rusza, a mi po prostu przed oczami stanęły te stracone dzieci. A jedno z nich straciłam w 12 tyg. pod prysznicem (wcześniej byłam z krwawieniem w szpitalu, ale kazali wracać do domu), to był jeden skurcz i wyszło łożysko z dzieckiem, malutkie, a biło mu serduszko. I tego nigdy nie zapomnę i chciałam to tu napisać. Straciłam troje dzieci, Karolinkę w 6 tyg., potem miałam dwa bardzo dobre porody, a potem Emil w 12 tyg. i Gabrysia też w 12 tyg. Więc ta brunatna krew mnie przestraszyła. Napisałam do Ani – dziękuję Ci ogromnie za natychmiastową odpowiedź! I Ania mnie uspokoiła. Potem jeszcze dostałam wiadomość od Pauliny, że jest na Jasnej Górze i tam nas ofiarowała w opiekę Maryi. To dużo dla mnie znaczyło. Potem poszłam z tym do męża, bo akurat zaczęła się jego przerwa w pracy i mówię mu co się stało i że się przestraszyłam, a on coś o wieszakach do mnie mówił. Zanim zmienił temat dokończył o tych wieszakach (ja w ogóle nie zarejestrowałam o co chodziło) i też zaczął mówić że jest dobrze, że tamte dzieci to był zupełnie inny etap, teraz jesteśmy na końcówce, już blisko. Uspokoiłam się wreszcie i zaczęłam logicznie myśleć. Szyjka się skraca, no tak. Wymieniłam też parę wiadomości z Kirą – to też dla mnie było duże wsparcie, dziękuję.

*

*

*

Czułam że jest blisko, ale wiadomo – nigdy do końca nie można powiedzieć kiedy i czy to już się zaczęło czy nie. W każdym razie w czwartek miewałam skurcze, od czasu do czasu. Takie przyjemne. Cieszyłam się że jest coraz bliżej, nie mogłam się doczekać, już było podekscytowanie. Wieczorem skurcze zaczęły się zagęszczać, więc tak o 20.00 wysłałam męża z dziećmi do sklepu po owoce. Chciało mi się owoców i chciałam żeby sobie poszli 😉 Żeby mieć chwilę dla siebie. Nie było ich godzinę i to był piękny czas. Zapaliłam lampki, włączyłam muzykę relaksacyjną, nastawiłam dyfuzor z olejkiem cedrowym (jakoś nie przepadam za lawendą, a cedrowy ma podobne działanie), przygotowałam szałwiowy na później w razie czego i kołysałam się na piłce. I było cudownie. I przychodziły przyjemne skurcze, fale, przypływy, czy jak kto chce to nazwać, ale to było przyjemne. Było mi dobrze. I moja ulubiona relaksacja z Wise Hippo – Sea of serenity, muszę ją wreszcie przetłumaczyć na polski, bo jest piękna. Tam są np. takie słowa:

„This is it, the time you have been waiting for… all of your practice to date has led up to this moment, ensuring that you are calm and relaxed during the birth of your baby.”

“And you are indeed now an expert in relaxation… you are in control.”

Itd., to wszystko bardzo mi pasowało i ta relaksacja towarzyszyła mi często tej nocy, na pewien czas tylko włączyłam taki worship, Vinneyard Music. Przed 21 chciało mi się już do wanny, tuż potem wrócili chłopaki i dzieci jeszcze do mnie wskoczyły. Mąż przyniósł winogrona i pytał mnie czy to będzie tej nocy, powiedziałam że jeszcze nie wiem. Chłopcy byli ze mną krótko w tej wannie, może 15-20 min i jak wychodzili zawołałam męża żeby ich ogarnął i położył, bo ja zostaję w wannie i to będzie tej nocy. Szybko mi się zmieniło 😉 A chłopcy bardzo szybko zasnęli. I spali całą noc, do rana, co jest niesamowite, bo zazwyczaj przynajmniej raz się budzą i mnie wołają żeby z nimi iść do łazienki. Anioł Stróż? Natura? W każdym razie to naprawdę niesamowite że wszystko przespali.

No więc zostałam w tej wannie. I bardzo dobrze mi tam było. Mąż na tamtą chwilę zaglądał co jakiś czas, nie potrzebowałam go non-stop. Przychodził na skurcze, czasem się na nim uwieszałam i tak mi było dobrze, rozśmieszał mnie. Np. kończy się skurcz, a on mnie pyta czy chcę kiełbasy. Jakoś wtedy szczególnie mnie to rozśmieszyło 😉 Albo potem też na końcu mówi: – Idę sobie usmażyć boczki, chcesz trochę? Żadnych boczków nie smażył, tak tylko mi gadał żeby było śmiesznie 😉 Co do jedzenia to trochę zjadłam tych winogron i piłam wodę. Tyle. I tak spokojnie zleciało ze 3-4 godziny, uśmiechaliśmy się do siebie, całowaliśmy się, tuliliśmy, głaskał mnie. Spokój i sielanka. Potem zrobiło się trudniej. Zaczęło boleć tak konkretniej, moja relaksacja trochę pomagała, olejek szałwiowy już wąchałam prosto z buteleczki, zmieniałam pozycje, ale cały czas dobrze mi było w tej wannie, nie chciałam wychodzić, tyle że oczywiście ciepłą wodę dolewałam co jakiś czas. I pojawiła się ta druga lękowa sytuacja.

*

*

*

Pojawiło się sporo krwi. W moich poprzednich porodach przed pojawieniem się dziecka tyle nie było. Ale fakt też że to mała wanna, a wcześniej rodziłam 2x w dużym basenie porodowym, więc może też tak nie było widać. Przy pierwszym na pewno trochę było, przy drugim wydaje mi się że wcale, aż do wyjścia dziecka. No i przestraszyło mnie to, że tak dość mocno czerwono. Nawet zmieniliśmy całkiem wodę. I mówię do męża że trochę mnie to martwi, że sporo tej krwi, a on na to że jest dobrze, pewnie szyjka się skraca i rozszerza (tak naprawdę już po porodzie powiedział mi że też się trochę przestraszył, ale nie chciał mi tego pokazywać i że przeszło mu przez myśl że jak jeszcze będzie tyle krwi, to spakuje nas do samochodu i jedziemy do szpitala). W każdym razie po zmianie wody już tyle się nie zdarzyło.

*

*

*

Bolało. Zaczęły mi się pojawiać myśli że już nigdy więcej, że to ostatni raz, już nie chcę. I pomyślałam też że może to transition, to dobrze. Oby to było to transition, bo jest ciężko. Mąż wszedł do mnie do wanny, siadł za mną i pieścił mnie i całował, i to pomogło mi przetrwać, bo już myślałam że nie dam rady. Masował mnie i dotykał, i to właśnie było piękne i w innych okolicznościach tak to by nie wyglądało. To był ten nasz poród intymny i zmysłowy, pamiętacie takie słowa Iny May Gaskin

„The energy that gets the baby in is the energy that gets the baby out.”

No właśnie. Mogłabym powiedzieć że dużo seksu było w tym porodzie. Taka gra wstępna na narodziny 😉 I nie chcę się tym wszędzie dzielić, ale tu mogę. Więc bardzo pomogło mi to przetrwać ten ból, który zdaje się był sporo cięższy niż poprzednim razem. I kiedy mąż mnie pieścił, poczułam że coś się zmienia, parcie? Jednocześnie wydawało mi się że chcę na kibelek na dwójkę, a nie chciałam niespodzianki w wannie z mężem 😀 Więc wstałam, strasznie ciężko było mi wyjść, musiał mi pomóc, chociaż ta wanna jest niska. I już miałam siadać na kibelek, kiedy poczułam że nie dam rady i wylądowałam na kolanach i rękach na podłodze. Wcześniej mieliśmy podłogę wyłożoną takimi puzzlami z pianki, zapomniałam o tym napisać, to mąż oczywiście przygotował na taką ewentualność. I wiecie co, kilka dni przed śniło mi się że urodziłam w łazience w takiej pozycji, i że były ze mną dziewczyny które znam z facebooka i że jedna z nich złapała dziecko (nie wiem czy Ania czy Kira, w tym śnie osoby się mieszały 😀 😀 😀 ) . W każdym razie dużo prawdy w tym śnie, dziewczyny wcześniej pomagały wirtualnie 😉 Wracając do porodu. No to klęczałam z podparciem i wołam do męża : – Skarb, idzie dziecko! On wyskoczył z tej wanny chyba już wcześniej, był za mną i mówi :- Spokojnie, jeszcze nic nie widać. A za 5 sekund: – Jest główka! Potem po następnych 5 sekundach, na drugim skurczu wyszła cała. Mąż złapał. Ja w tym krótkim czasie myślałam o FER i dmuchaniu świeczek, ale to było tak silne że nie dało się zatrzymać. 2 skurcze i jest nasza dziewczynka. Oliwia Monika. Monika, bo zaczęło się kiedy patronką dnia była św. Monika i w międzyczasie jeszcze modliłam się do niej o dobre narodziny. Pępowina była piękna, zakręcona, niebieska. Mąż mi ją podał, jeszcze u niego wydała jakieś pierwsze dźwięki. Oddycha i jest śliczna, wszystko cudownie. Weszłam jeszcze z nią do wanny, łożysko wyszło mega szybko, może po 10 min? Obejrzałam je, wyglądało na całe, piękne, wielkie. Włożyliśmy do miski, ja się chciałam trochę obmyć, bo sporo krwi. Potem trochę z Oliwką posiedziałam w ręcznikach, w łazience sporo było do posprzątania, mąż się za to zabrał, karmienie bez problemu, ale ona też miała całe włoski posklejane, też chciałam ją trochę powycierać i mało wygodnie było z tym łożyskiem 😉 Planowaliśmy wcześniej je zostawić na parę godzin, ale w międzyczasie pępowina zrobiła się już biała i prosta, i zdecydowaliśmy że wygodniej będzie przeciąć. Mąż wygotował kawałek nici dentystycznej i nożyczki, i tak po godzinie od narodzin zawiązał i przeciął. I wtedy wreszcie poszłyśmy do łożka, było po 3 w nocy (a zapomniałam napisać że urodziła się tak o 2.10 w piątek 28.08.2020). Nie chcieliśmy świecić ostrego światła, więc wszystko w łazience było przy 3 świeczkach, lampki kulki były w pokoju (dlatego nie mam zbyt udanych porodowych zdjęć). Nic więcej nie zrobiliśmy. Łożysko zostało w misce, mąż zakopał je w lesie przy naszym domu dopiero po południu następnego dnia. Zważyliśmy ją dopiero na wieczór następnego dnia, wyszło 3,3kg na wadze kuchennej. Ja po południu się pooglądałam lusterkiem i nic, żadnych pęknięć, wszystko pięknie, mimo tak szybkiego i gwałtownego parcia. Piątek właściwie przespaliśmy. Chłopaki obudzili się koło 8 chyba i mieli naszykowane prezenty z okazji narodzin siostry – klocki i piasek kinetyczny, co bardzo nam ułatwiło poranek i pozwoliło jeszcze pospać 😉 Połóg niestety idealny nie był, bo najstarszy złamał rękę na skate parku i mimo najszczerszych chęci mojego męża w opiekowaniu się mną, niedzielę i poniedziałek właściwie spędzili w szpitalu. We wtorek zaczęła się szkoła, kolejne wielkie wydarzenie, więc u mnie ogólnie adrenalina, kortyzol i przetrwanie, żeby wszystko ogarnąć, zwłaszcza z tą złamaną ręką. Odespałam dopiero w czwartek tydzień po.