Oliwka pływała chwilę, otworzyła oczka i popatrzyła na nas spod wody, a mnie zalało uczucie mocy i siły sprawczej, zrobiłam to, urodziłam, jestem wielka.

Właściwie to ja od początku wiedziałam i czułam, że będę rodzić w domu. Nie wiem skąd ta pewność i ten spokój, i radość na myśl o rodzeniu. Pierwsza ciąża była bardzo wychciana i wyczekana. Początki były trudne ze względu na okrutne mdłości i wymioty, ale nic to „wrogów mrowie, nas garstka”, tak to sobie powtarzam jak mi ciężko. 

Do samego końca ciąży pracowałam, dobrze się czułam, miałam dużo energii, byłam zadowolona i uśmiechnięta, a przede wszystkim aktywna. 

Poród zaczął się na dwa dni przed wyznaczonym terminem, załatwiałam sprawy zawodowe na mieście, kiedy ok. 15 poczułam pierwsze delikatne skurcze, nie przejęłam się nimi specjalnie, dokończyłam pracę i wróciłam do domu. 

O 16-stej przyszedł mój mąż, miał przerwę w swojej pracy, a moje skurcze nasiliły się i były już do 6-7 minut. Na początku silnie je odczuwałam w krzyżu i wtedy zaczęłam kręcić biodrami i to było jak zbawienie. Mąż zwariował i zaczął spiesznie napuszczać wodę do wanny, wymyślił, że musi być przefiltrowana, więc pochłonęło go to bez reszty, narobił przy tym okropnego bałaganu, ale nic to. Ja w tym czasie chodziłam, jak zbliżał się skurcz przytrzymywałam się czegoś i zaczynałam kręcić biodrami. 

O 17-stej weszłam do wanny, skurcze były coraz częstsze i bardziej intensywne, w przerwach prawie przysypiałam, w wodzie było mi dobrze. Mój mąż bardzo mnie wspierał, słuchał tego co do niego mówię, sam niewiele się odzywał, nie doradzał, nie kombinował, po prostu towarzyszył. Kiedy przyszła faza kryzysu, a ja stwierdziłam, że już nie dam rady, niech to zrobi ktoś inny za mnie, że ja już wcale nie chcę tego porodu. Przemek rezolutnie zajrzał do książki „Odkrywam macierzyństwo” i takim zwyczajnym głosem powiedział, że teraz to taka faza i zaraz ona minie, i że jestem mega dzielna i dam radę. Oczywiście wtedy niewiele mi to pomogło, ale… dałam radę. 

Oliwka urodziła się o 20-stej, czyli po 4 godzinach właściwego porodu, pęcherz płodowy pękł przed samym urodzeniem, woda zrobiła się brudna, czułam jak przeciska się główka, przy następnym skurczu wyślizgnęło się całe ciałko. Pływała chwilę pod wodą, otworzyła oczka i popatrzyła na nas spod tej wody, a mnie zalało uczucie mocy i siły sprawczej, zrobiłam to, urodziłam, ja i moje ciało, alleluja, jestem wielka. 

Wyciągnęliśmy ją, odessałam jej wydzieliny z noska i ust, swoimi ustami, zaczęła płakać. I tu stety niestety włączyła się schiza mojego męża, przestraszył się, że Oliwka źle oddycha (bo faktycznie trochę charczała, ale to normalne przez pierwsze minuty zanim wszystko załapie), zadzwonił po naszą koleżanką, która jest położną. Kiedy przyjechała, odcięliśmy pępowinę, obejrzała Oliwkę, oczywiście wszystko było ok, opatuliła ją szybko, ja się w tym czasie umyłam i położyłyśmy się do łóżka, Oliwka zaczęła ssać, a ja nie mogłam się na nią napatrzeć. 

Gabrysia stwierdziła małe pęknięcie krocza, mąż zajął się załatwianiem lekarki, która przyjechała do domu i zszyła mnie na miejscu. W międzyczasie urodziłam łożysko.

Ok. 22 wszyscy sobie poszli i została nasz trójka, przejęta, uśmiechnięta, zdziwiona, zauroczona i mega silna.

Czułam się jak po rytualnej inicjacji przejścia, przekroczyłam osobiste granice i doszłam na szczyt i wróciłam do siebie, odnalazłam siebie.