Moment, gdy Basia wydobywa się z wnętrza Elżbiety, to dla mnie początek nowego świata. 
Nigdy tego nie zapomnę. Gdy ląduje na brzuchu mamy, płaczemy ze szczęścia.

To będzie długi wpis, bo niezwykle ważny – od razu Cię, drogi Czytelniku, ostrzegam. Ale czyta się go raczej szybko, więc nawet nie zauważysz tych 1,6 tysiąca wyrazów.

Jeśli myślisz, że odsłonię przez Tobą cały, szczegółowy opis porodu – to Cię rozczaruję. 

To, co wydarzyło się w sobotę 28.02.2015 było święte – a świętość trzeba chronić, nie każdy powinien mieć do niej dostęp. 

To było też bardzo intymne,z rodzaju tych najintymniejszych wydarzeń w życiu – a o intymność trzeba dbać, nawet jeśli dzisiaj to nie dla wszystkich oczywiste. 

Ale to było też piękne i cudowne – a piękno i cuda trzeba rozgłaszać, dzielić się nimi, chwalić. 

Dlatego piszę właśnie o cudownym pięknie, dopuszczając w ten sposób i Ciebie do przedsionka tego, co święte i intymne. 

Preludium

Cały tydzień jest wstępem. Niedziela to dzień teoretycznego terminu. Od dziewięciu miesięcy mamy w głowach jako cel 22 lutego, ostatnie 100 dni jest odliczane na tablicy w kuchni – nic dziwnego, że to data szczególna, wytęskniona. 

Ale nic się nie dzieje. Ani w niedzielę, ani następnego dnia. W ciągu tygodnia trzy razy jeździmy na izbę przyjęć w szpitalu – a tam tłumy, jakby wszyscy chcieli potwierdzić, że w Polsce odbijamy się od niżu demograficznego. 

Jest ciężko, bo siedzimy tam kilka godzin (najdłużej, jednego dnia 10), ćwicząc cierpliwość w kolejce do lekarza, w ekstremalnych momentach odmóżdżając się Ukrytą Prawdą, Rozmowami w toku i tego typu mułem z korytarzowego telewizora. 

Medycznie wszystko pod kontrolą, ale nic się nie dzieje. Basia wypycha już brzuch na wszystkie strony, ale jakoś nie zbiera się do wychodzenia. Ela ledwo chodzi, ma już tego dosyć, nic nie dają setki sprawdzonych rad na wywołanie porodu. Natura sama będzie wiedziała, kiedy wystartować. Niech jej będzie.

W piątek trzecia wizyta na Izbie Przyjęć. Tym razem jakieś dziwne, rozchwiane KTG, więc robią kilka zapisów. Łącznie cztery godziny to trwa (a siedzimy tam siedem), można uświerknąć. 

Na koniec wizyta u lekarza, pani doktor kwituje wszystko jednym zdaniem: „Ja nie rozumiem, dlaczego pani jeszcze nie rodzi”. 

Cóż, też nie rozumiemy i bardzo chętnie byśmy już zaczęli, tym bardziej że od 4 nad ranem zaczęły się w miarę regularne skurcze. Ponieważ Żelazna przeżywa oblężenie, położna uprzedza nas, że prawdopodobnie trzeba będzie zostać w szpitalu – ale raczej nie w tym. 

OK, czyli możliwy zaczyna być scenariusz, podawany przez różnych pesymistów, że „z Żelaznej często odsyłają gdzie indziej”, więc zaczynam w myślach nowennę do wszystkich świętych, jakich znam, na czele z JP2 i J23, czyli patronów tej ciąży od samego początku. Okazuje się nagle, że dwa miejsca zwolniły się na oddziale, więc Ela zasiada do wypełniania formularzy, a ja mam przynieść walizkę z samochodu. Dzięki, święci papieże Janowie!

No dobrze, cmok cmok, tu masz kapcie, tu dokumenty, wiadomo, wszystko spakowane miesiąc temu. W razie czego dzwoń. Rano pewnie zaczną powoli próbować wywoływać Basię na zewnątrz, ale na spokojnie, jutro przyjadę, zobaczymy co dalej.

Wracam do domu po 23:00, pora na dobranoc po tym intensywnym dniu. No ale jak tu spać, ciężko przecież, gdy myśli podążają ciągle na Wolę. 

Ostatecznie zasypiam po północy. Telefon blisko głowy. I bardzo dobrze, bo o 2 w nocy zaczynam się w niego wpatrywać, nie rozumiejąc, czemu bije światłem. Po chwili do mózgu dochodzi dźwięk dzwonka, zaraz potem czytam na ekranie „Ela”. 

Tak, to już, przyjeżdżaj, „Sala Wiśniowa”. Jezu, zaczynam działać jak maszyna. Tysiące myśli, ekspresowa analiza sytuacji i szkic planu, po kolei: szybki prysznic, golenie, no bo nie chcę jej przy porodzie drapać policzkami (a jak mi się ręce trzęsą!), kawa, Granda na szybki spacer (chyba pomyślała, że zwariowałem), telefon do douli, ubrać się i do samochodu. 

No dobra, przyznaję, Aleje Jerozolimskie były tej nocy moje, dobrze że radary były w przeciwną stronę.

Allegro – Adagio – Largo – Presto – Vivo – Finale

Poród zaczął się przed 2 w nocą, skończył o 12:05. I tyle, więcej nie powinienem pisać, bo gdy zaczynam się przymierzać, to myślę o wszystkim co się wtedy działo – a przecież mam oddzielić piękno i cud od świętości i intymności. Ale obiecałem, więc dobrze, spróbuję.

Pierwsze wrażenie, gdy dotarłem do Sali Wiśniowej: wow! To naprawdę za darmo, dla nas, zwykłych nfz-owych składkowiczów? 

Sala duża, przestronna, z widokiem z dużych okien na Warszawę, wiele możliwości ustawienia światła, fotele, szafki, drabinka, łóżko, łazienka, narożna wanna, zasłonki, to tamto siamto. Nieźle.

Powoli rozumiem, czemu ten szpital cieszy się takim wzięciem. Na dodatek okazało się, że (nie wiedząc przecież wcześniej) ubraliśmy się z Elą też na czerwono-wiśniowo, więc do kolorystyki tej sali pasowaliśmy jak ulał.

Poród trwał przeszło 11 godzin. Trzy zmiany położnych. Nieustannie była z nami doula Julita Molenda, bez której nie wyobrażam sobie tego wszystkiego. Wokół Eli cały czas ona i ja, co jakiś czas doglądająca położna, ale bez większych interwencji, jedynie co jakiś czas przychodząca zrobić badanie i przeprowadzić męczący zapis KTG.

Przeżywamy wszystko, co było zapowiadane na Szkole Rodzenia: jest czasem lżej, czasem trudniej. Dużo częściej to drugie. 

Skurcze porodowe, ból im towarzyszący przeszywa mnie do szpiku kości. Teoretycznie dowiedziałem się wcześniej, że to dla mnie tez nie będzie łatwe, bo jako mężczyzna nie będę w stanie NIC zrobić z tym, co się dzieje – ale teraz rzeczywiście to przeżywam. 

Staję wobec bólu, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. Widzę moją ukochaną, która cierpi jak nigdy wcześniej. I nic. Wydobywa z siebie krzyk, jakiego wcześniej bym sobie nie umiał wyobrazić. I nic. Krzyczy, że umiera. 

I Nic. NIC nie mogę z tym zrobić. Tylko być obok, podawać rękę do uścisku. Być krok za nią. Pomagać zmieniać pozycje, gdy każdy krok to mordęga, jedynie wejście do wanny z ciepłą wodą przynosi ukojenie.

Nikt mi teraz nie powie, że nie wiem co to znaczy urodzić. Możecie się śmiać, ale wchodzę w to najaktywniej, jak tylko mogłem. Razem z nią oddycham, razem z nią krzyczę, tak samo mamy później zdarte gardła. W drugiej fazie porodu razem z nią prę i zaciskam mięśnie brzucha, tak że bolą mnie przez to do końca dnia. Razem przeżywamy chwile totalnej ciszy, gdy Ela zasypia twardym snem (!) na pół minuty (czasem krócej), między skurczami, regenerując się – i wszystko wokół zastyga. Razem się pocieszamy, że to już niedługo, ale razem też przeżywamy duży kryzys, gdy dawno już po świtaniu – i nic, ciągle tylko boli, rozrywa całe ciało, bez żadnego widocznego efektu. 

Jest i bunt, i rezygnacja. Położna wydaje się trochę ostra, niezbyt empatyczna – ale potem okazuje się, że jest po prostu idealna, wspaniała, dokładnie taka jak trzeba, nawet wtedy, gdy w naszym największym kryzysie twierdzi, że „może jeszcze dwie godziny, a może cztery”. 

Ona nie jest tu od empatii, ale od kontrolowania, pomagania, kierowania. Wspieram ja i doula. To wydaje się brutalne, ale jest niezbędne i bardzo dobre.

Za dwadzieścia dwunasta umawiamy się z Elą, że spróbujemy się wyrobić do Hejnału Mariackiego. No, Basia urodziła się o 12:05, więc chyba akurat, gdy trąbka wybrzmiała. A na pewno pobożnie odmówiono Anioł Pański.

Sam koniec porodu to już wejście w Tajemnicę Stworzenia. Siła rodzącej kobiety to przejście do tego, co w naturze pierwotne. Nie potrafię tego opisać słowami, nawet pobieżnie. 

Piękno i cud, przy jednoczesnym niewyobrażalnym bólu i trudzie. Prawdziwe piękno rodzi się często w ogromnym bólu, tak to już jest w Bożym planie. Tak samo jak miłości często towarzyszy cierpienie.

Widzę, gdy powoli pokazuje się główka Basi, ze śmiesznym zakręconym loczkiem na czubku.

NIESAMOWITE! 

Jednocześnie nie mogę przestać patrzeć na to, co dzieje się wokół. Dochodząca tylko co jakiś czas położna przejęła już dyrygenturę nad całą akcją, powoli i po cichu dołącza jeszcze kilka innych osób, z domowych, kuchennych szafek wyjeżdżają medyczne sprzęty, sala jak w filmie zamienia się w salę rzeczywiście szpitalną. 

Nie mogę wyjść z podziwu nad tymi procedurami: profesjonalnie i fachowo, a jednocześnie spokojnie, bez biegających białych kitlów, medycznej nerwowości i zbędnego stresu. Coś wspaniałego, fantastyczne połączenie!

Moment, gdy Basia wydobywa się z wnętrza Elżbiety, to dla mnie początek nowego świata. 

Nigdy tego nie zapomnę. Gdy ląduje na brzuchu mamy, płaczemy ze szczęścia. 

Jest po prostu przepiękna, śliczna, cudowna w tej swojej stożkowej głowie, obmazana wszystkim, czym się da. 

Odnajduje skórę mamy i wie, że jest przy niej. Przecinam pępowinę, oczywiście. Myślałem wcześniej, jak to będzie – zostaję pochwalony, że dobrze mi poszło, jednym cięciem, jak świeczki na torcie. Jednocześnie położna, przebrana już w chirurgiczne fartuchy, dokańcza resztę niezbędnych działań – i znów nie mogę wyjść z podziwu.

Patrzę na Elżbietę – i już dobrze wiem, co to znaczy instynkt macierzyński od samego początku.

Epilog

Jesteśmy już w pełni rodzicami. Tworzymy nową rodzinę. 

Niestety, ponieważ okazało się, że Basia urodziła się z wrodzonym zapaleniem płuc (to się podobno czasami zdarza), nie mogliśmy za bardzo pobyć sami, we trójkę, jak to jest w tym szpitalu w zwyczaju – małą wzięli na oddział, musieli przebadać, podłączyć do tlenu i wprowadzić pięciodniową terapię antybiotykiem. Ale to silna dziewczyna (3630g, 56cm), początkowo miała jakieś problemy z saturacją, ale płucka się już rozkręciły i w niedzielę wieczorem dodatkowy tlen przestał być potrzebny. 

Teraz tylko czekać kilka dni na wypis do domu i zaczynamy z Elą nowy etap naszego małżeństwa.

W sobotę po porodzie jestem jeszcze dwie godziny z dziewczynami, później wracam do domu (później i tak tam wracam, nie mógłbym inaczej). 

Jadę samochodem i mam wrażenie, że byłbym w bezpieczniejszym stanie jako kierowca, gdybym wypił pół litra wódki, niż teraz: po intensywnym piątku, godzinie snu, dziesięciu godzinach porodu i dwóch emocjonalnych godzinach po nim. 

Ryczę ze szczęścia, mam ataki nagłego śmiechu, jakby ktoś mnie zaczął mocno gilgotać. Nigdy tego nie zapomnę.

W niedzielę idę do kościoła – to się rzadko zdarza poza moją pracą, jedynie w czasie urlopu, ale to wtedy też z Elą. 

Trafiam na mszę dla dzieci, no trudno, ale zupełnie mi to nie przeszkadza, nawet typowe rzeczy które mnie w takich mszach irytują – zupełnie nie są istotne. 

Jestem w końcu najszczęśliwszym człowiek na świecie, zakochany na nowo. 

Poszedłem tam ofiarować Basię – Mamie. W końcu urodziła się w sobotę, w Jej dzień. Tuż po Aniele Pańskim. Dzień po skończeniu mojej Nowenny Pompejańskiej. No to jak inaczej?