Marysia relacjonowała mi: „Mamusiu widać czółko! Widać jedną brew, a teraz drugą. Widać jedno oczko, drugie oczko. Nosek. Jedną wargę, drugą wargę! Bródkę!” 

Nasza kolejna przygoda z ciążą zaczęła się, gdy córcia miała już prawie 6 lat! Tym razem z utęsknieniem czekaliśmy na synka. W końcu się udało i na teście ciążowym po raz drugi w życiu podziwiałam dwie różowe kreseczki! Marysia zadzwoniła do babci: „Babciu będę miała brata!”

Radości nie było końca. Na początku czułam się fantastycznie. Tak mniej więcej przez tydzień. 

Później zaczęły się przygody – bolał brzuch, było mi niedobrze, wszystkie ulubione potrawy zaczęły mi strasznie śmierdzieć, nic mi nie smakowało, nie mogłam nawet patrzeć na niektóre rzeczy, bo już od samego patrzenia robiło mi się niedobrze. Do tego doszła nietolerancja jakichkolwiek zapachów. Takie uroki stanu odmiennego. 

Zaplanowaliśmy poród domowy. Tak naprawdę, marzyliśmy o porodzie bez asysty, lecz o prostu się baliśmy. Oglądałam filmiki na youtube o porodach domowych i tych bez asysty. 

Jestem ogromnie wdzięczna tym wszystkim dziewczynom za to, że zamieściły swoje – tak intymne przecież – doświadczenia. 

Nabrałam pewności, że ciało kobiety jest wprost stworzone do rodzenia. I to rodzenia bez bólu, bez wrzasku, bez histerii. 

Położna, która pomogła nam przy córce, z przyczyn zdrowotnych nie mogła się tym razem podjąć przyjęcia porodu. 

Postanowiliśmy więc znaleźć inną i ku naszemu zdziwieniu znaleźliśmy nie jedną, a dwie! I to z Białegostoku! Jakże się wszystko pozmieniało. 

Siedem lat temu wręcz z podziemi wydobyliśmy naszą położną, tym razem mogliśmy niemal przebierać! To cudowne, że tak wiele położnych zaczyna się angażować w porody domowe.

Termin miałam na 26 maja, ale już ostatniego dnia kwietnia pojawiły się regularne skurcze, które szczerze powiedziawszy bardzo nas zmartwiły, gdyż w takim układzie poród domowy stał się zbyt ryzykowny. 

Maj był dla mnie dość trudny. Nasze dziewczyny zaleciły odpoczynek, leżakowanie, unikanie jakiegokolwiek wysiłku. Tak więc leżałam i nasłuchiwałam. Kiedy w końcu minął 37 tydzień, wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, bo synek wciąż siedział w brzuszku, a ja zaczęłam nabierać pewności, że mu się tam podoba. 

Znowu mogłam być aktywna! Do czasu aż spuchły mi stopy, bo tym razem moja ciąża wyglądała zupełnie inaczej, niż za pierwszym razem. 

Myślałam, że synek, podobnie jak córka, też urodzi się w 39 tygodniu, jednak los chciał, bym doświadczyła, jak to jest, gdy mija magiczna data. 

Minął 26 maj, a Samuel wciąż siedział w moim brzuchu. Nie ukrywam, że chciałam już mieć go w swoich ramionach, tulić, karmić. 

Na jakieś 2 tygodnie przed terminem rozwiązania odegraliśmy poród. Nasza córeczka grała w tym przedstawieniu pierwsze skrzypce. Użyczyła nam swojej dużej lalki, przygotowaliśmy wszystkie akcesoria, z których miałam korzystać podczas porodu (piłka, poduchy) i zaczęliśmy grać. 

Marysia chętnie odgrywała swoją rolę, to ona przynosiła ręczniki, gładziła mnie po plecach, podawała wodę, a także miseczkę i sitko na łożysko. 

Przedstawienie się udało. Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni i z radością czekaliśmy na prawdziwy finał.

Jednak Samuel miał się w brzuchu coraz lepiej i ani myślał z niego wychodzić.

Naturalne metody wywoływania porodu opisane w książce Preeti Agrawal nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Zaczęłam chodzić na bardzo długie spacery (raz nawet wsiadłam na rower – choć nie był to zbyt dobry pomysł, bo cały czas się bałam, że siodełko może uciskać główkę i siedziałam tylko na jednym półdupku). 

W końcu postanowiłam wypróbować działanie wspomnianego przez Preeti oleju rycynowego. Znałam jednak jego zapach i bałam się, że nie zdołam go wypić. 

Skorzystałam więc z dobrodziejstwa internetu i odnalazłam rewelacyjny przepis na „koktajl położnych”, w skład którego wchodził właśnie ten olej. 

29 maja z rana sporządziłam tę magiczną miksturę i wypiłam powoli. Była nawet całkiem znośna. Nawet bardziej, niż myślałam. 

Koktajl w połączeniu ze spacerem (wyszło tego 3 km) wywołał upragnione skurcze. Około godz. 13:15 poinformowałam nasze dziewczyny, że w końcu się zaczęło! Do godziny 14 byłam u swoich rodziców, ale wiedziałam, że za chwilę będę rodzić. Skurcze były dość silne i dość częste. 

Marysia pomagała mi dzielnie. Śpiewałyśmy razem, a gdy pojawiał się skurcz, ja w pozycji kolankowo-łokciowej (z pupą do góry) starałam się go złagodzić. 

Po 14 wróciliśmy do domu (odwiózł nas mój tato), mąż zajął się rozpalaniem w piecu (tego dnia było deszczowo i zimno) natomiast my z Marysią śpiewałyśmy, a ja kołysałam biodrami. 

Mąż zadzwonił do położnych, które były już w drodze. Poprosiły, by sprawdził (według ich instrukcji przez telefon), jakie mam rozwarcie. Okazało się, że „żadnego”! 

Było to dość dziwne, bo pamiętałam, że skurcze o takiej intensywności podczas mojego pierwszego porodu pojawiły się przy 8 – 10 cm rozwarciu! Dziewczyny zaleciły, bym trwała w pozycji kolankowo-łokciowej z pośladkami w górze, aż do ich przyjazdu. 

Jednak jakaś siła „zerwała” mnie na równe nogi i stwierdziłam, że czuję potrzebę parcia. Było to tak silne, że liczyło się tylko to. 

Sięgnęłam ręką do krocza i … 

„Czuję główkę” – powiedziałam do męża z przejęciem. 

On przekazał to położnym, które wciąż w drodze do nas były na gorącej linii, po czym sprawdził i stwierdził: „Widać już włoski!” 

Reszta potoczyła się błyskawicznie! Nie byliśmy przygotowani na tak szybką akcję! Zupełnie! 

Mąż już wcześniej rozłożył matę i koc – tak na wszelki wypadek. 

Uklękłam na lewym kolanie silnie opierając się na prawej stopie, przedramiona oparłam o wersalkę. Samuel zaczął się wysuwać. 

Odeszła potrzeba parcia, odszedł ból. A ja poczułam ogromną siłę i pewność, że wszystko będzie dobrze. 

Marysia relacjonowała mi: „Mamusiu widać czółko! Widać jedną brew, a teraz drugą. Widać jedno oczko, drugie oczko. Nosek. Jedną wargę, drugą wargę! Bródkę!” 

I tak stopniowo nasz synek opuszczał moje ciało, spokojnie bez pośpiechu, w asyście swego tatusia i siostrzyczki.

Było to niesamowite, cudowne, niezmącone bólem doświadczenie. 

Magiczne! Samuel wysunął się prosto w ręce tatusia. Nie od razu zaczął płakać. Zgodnie z instrukcjami przez telefon pobudziliśmy go masażem stóp, plecków a nawet klepnięciem w pupę.

Marysia przyniosła jakiś ręcznik, owinęliśmy go i tak siedziałam z nim tuląc go do piersi siedząc na piętach… 

Wszyscy czekaliśmy na poród łożyska. Marysia podała miskę i sitko. 

I dopiero teraz sięgnęła po kamerę, o której kompletnie zapomnieliśmy! Z tego wszystkiego nie spojrzeliśmy w ogóle na zegarek i nie wiemy, o której urodził się nasz syn. Zrobiliśmy to dopiero o 15:05, gdy nasz syn już od dobrych kilku minut był na świecie. 

Po około 20-25 minutach od porodu poczułam znowu potrzebę parcia. Uniosłam się na kolanach, a mąż podstawił miseczkę, do której urodziło się łożysko. 

Tym razem też był to poród lotosowy. Nie przecięliśmy pępowiny. Pozwoliliśmy by wyschła, zesztywniała i odpadła sama. 

Synek urodził się we czwartek, w niedzielę postanowiliśmy jednak, że odetniemy pępowinę, ponieważ wyschła mocno i ocierała brzuszek malucha, a poza tym zesztywniała „na sztorc” i obawialiśmy się, czy przypadkiem od tego zahaczania o pępowinę nie zrobi się jakaś rana przy pępuszku. W poniedziałek odpadł kikucik pępowinowy. Gdy odcinaliśmy pępowinę, była sztywna, twarda jak drut i cieniutka (miała kilka milimetrów). 

Mój mąż i córeczka spisali się na medal! Dzięki opanowaniu męża, jego spokojowi i pewności, że wszystko będzie dobrze, mogłam się odprężyć i po prostu urodzić! Marysia, mimo swoich 6,5 lat wykazała się ogromną dojrzałością, a jednocześnie bardzo nam pomagała przynosząc różne rzeczy. Kocham ich! 

Po około 40 min od porodu przyjechały nasze położne. Zbadały Samuela, zbadały mnie. W około 40 minucie po narodzinach, Samuel otrzymał 10 pkt. w skali Apgar. Ważył 3430 g i mierzył 58 cm. 

A ja poszłam pod prysznic, tak jak gdyby nigdy nic. Silna, w fantastycznym nastroju, dumna i szczęśliwa, że tak pięknie urodził się nasz syn. Była też we mnie cisza, był spokój… Jak po wielogodzinnej medytacji… albo po wspaniałym porodzie.

Życzę wszystkim kobietom takich doświadczeń.

P.S. Mimo, że nasze dziewczyny nie zdążyły do nas przyjechać☺ jesteśmy im niesamowicie wdzięczni za to, że były z nami przez całą ciążę, pomagały i wspierały w chwilach trudnych, służyły pomocą i fachową poradą. No a w tym niezwykle szczególnym dniu, odebrały swój pierwszy, telefoniczny poród☺ Gorąco polecamy! Kontakt: Gosia Górska, tel. 722110700