Po jedzeniu miałam już 10 cm rozwarcie i wtedy ze zdziwieniem zauważyłam, że ból zniknął. Rozebrałam się do rosołu, bo oblała mnie nagła fala gorąca.

Nareszcie! Stało się! Test wykrył bobasa! Od jakiegoś czasu staraliśmy się o dziecko i w końcu byłam w ciąży. Czułam się fantastycznie. Spoglądając na dwie różowe kreseczki byłam szczęśliwa, dumna, a ponadto pojawiło się jakieś nowe uczucie – uczucie, którego dotychczas nie doświadczyłam. 

Zostałam mamą! Dołączyłam do grona wszystkich mam i ich Duch pojawił się przy mnie, by się mną opiekować…

Ciąża przebiegała wzorowo: 3 miesiące uporczywych nudności, 10 wizyt w toalecie połączonych z czułym obejmowaniem sedesu, zapadanie w krótkie popołudniowe drzemki, zachcianki jedzeniowe, robienie siusiu co 15 minut, a w końcu napływ energii. 

Jeździłam rowerem prawie codziennie, robiąc przy tym wiele kilometrów (mieszkaliśmy w Białymstoku i jazda autobusami, w których mieszanka zapachów i smrodów przyprawiała mnie o mdłości, w ogóle nie wchodziła w rachubę), codziennie ćwiczyłam jogę i dbałam, by się dobrze odżywiać (jestem wegetarianką). I muszę przyznać, że poza momentami, gdy spełniałam swoje zachcianki, było całkiem przyzwoicie. 

Tak przygotowywałam się do porodu.

Oboje, zarówno mąż, jak i ja, pragnęliśmy, by nasze dziecko przyszło na świat w naszym domu, którego tak naprawdę jeszcze nie było. Jednak robiliśmy wszystko, aby wyprowadzić się z miasta i zamieszkać na wsi. W siódmym miesiącu ciąży „wyemigrowaliśmy” do mojego rodzinnego domu na wsi. Budowa naszego własnego gniazdka „lekko” się przeciągnęła. 

Rozpoczęliśmy poszukiwania położnej, która zgodziłaby się odebrać poród domowy. Siedem lat temu nie było to wcale takie łatwe, ale udało się! Kiedy byłam w 5 miesiącu spotkaliśmy się z Alą i wszyscy przypadliśmy sobie do gustu. Mimo znacznej  odległości (300 km), nasza położna podjęła się zadania. 

Miałam bardzo dobre wyniki, byłam aktywna i dobrze się czułam, znaleźliśmy wspaniałą położną, zatem mogliśmy przygotowywać się do porodu domowego.

Zaczął się 39 tydzień ciąży. Obudziłam się o 3 w nocy z silnym bólem podbrzusza. Myślałam, że czuję się tak z powodu przepełnionego pęcherza. 

Jednak po powrocie z toalety okazało się, że zaczyna się dziać coś „dziwnego”. Brzuch napinał się i twardniał, a ból w podbrzuszu nie ustawał. Był podobny do tego podczas okresu. 

Obudziłam męża. Zaczęliśmy zapisywać, jak często pojawiają się skurcze. Były dosyć regularne, pojawiały się co 5-6 minut. O godzinie 6 rano postanowiliśmy zadzwonić do naszej położnej. Ala upewniła nas, że to jest właśnie „to”. Powiedziała, że natychmiast wyjeżdża. O godzinie 7 wypadł czop śluzowy a o 9 przyjechała Ala. Miała do pokonania 300 km! 

W międzyczasie byliśmy na spacerze (słyszałam, że chodzenie przyśpiesza rozwieranie szyjki, więc chciałam jak najwięcej chodzić). Kiedy skurcze stały się „paskudne”, Ala zbadała mnie i okazało się, że mam już 6 cm rozwarcie. Przy kolejnym badaniu było już 8 cm i Ala zaproponowała byśmy się wyluzowali i coś zjedli. Tak też zrobiliśmy. 

Po jedzonku miałam już 10 cm rozwarcie (około 13:30) i wtedy ze zdziwieniem zauważyłam, że ból zniknął.

Rozebrałam się do rosołu, bo oblała mnie nagła fala gorąca. Chciałam rodzić w pozycji kucznej, którą ćwiczyłam przez całą ciążę, ale po kilku minutach tak mocno drżały mi nogi, że nie byłam w stanie się na nich utrzymać i usiadłam na podłodze oparta plecami o męża. Przyjęłam pozycję półleżącą, która niestety wcale nie należy do naturalnych podczas porodu, więc musiałam się trochę wysilić i przeć. Nie wiedziałam zbytnio, jak mam to robić i na czym to w ogóle polega. Kiedy po około 20 min bezowocnego parcia poczułam, że nie potrafię ani przeć, ani oddychać, ani urodzić, moja mama, która była obecna przy narodzinach swojej wnuczki, powiedziała, jak mam się do tego zabrać. 

Parłam i oddychałam razem z mężem i po kilku minutach zobaczyłam, jak wyskakuje ze mnie nasza córeczka. Urodziła się w czepku razem z wodami płodowymi o 14:07. 

Ala odśluzowała Marysię i położyła mi ją na brzuchu. Pępowina była bardzo krótka i Marysia leżała pod moimi piersiami. Po tych niespełna 40 minutach porodu leżała na mnie upragniona córeczka! 

Był to poród lotosowy (w trakcie takiego porodu nie odcina się pępowiny i czeka się nawet kilka dni aż ta sama odpadnie). Marysia w czwartej dobie podczas przewijania kopnęła nóżką i oderwała pępowinę, która była już bardzo sucha, cieniutka i twarda. W ten sposób oddzieliła się od towarzysza, z którym spędziła 9 magicznych miesięcy wewnątrz mego ciała…

Przy porodzie, oprócz mamy była też moja młodsza siostra – Julka – wówczas 9-letnia. Julka robiła zdjecia i w ogóle niczym się nie stresowała. Teraz ma 16 lat i obie dziewczyny są ze sobą bardzo zżyte! Marysia uwielbia Julę i z wzajemnością – widać że łączy je coś specjalnego!