
Położne: smółka! Stan najwyższego alarmu. Już wiedzą, że dziecko rodzi się w ułożeniu pośladkowym! Nikt z nas nie miał pojęcia, że głowa nie jest na dole…
A było to tak…
13.03.11. Niedzielny poranek, tzw. termin.
Skurcze krótkie i miłe, dające nadzieję początku po prysznicu znikają.
Niedzielne południe.
Wracają co 10 minut, ale są krótkie, niebolesne i się nie nasilają. Niemniej regularność sprawia, że dzwonię o 14.30 do Mojej Położnej z informacją. Ustalamy, że dojedzie w ciągu godziny. Przed 16 jest u nas. Ja siedzę sobie na skraju łóżka ubrana stosownie do okazji w mężowską koszulkę z reklamą piwa dla rozluźnienia atmosfery. Po badaniu 4 cm rozwarcia, skurcze bez zmian, głowa wysoko. Rozmawiamy na tematy akwarystyczne, podróżnicze, spożywcze oraz wszelkie inne. Nuda, panie jednym słowem.
Badanie ok 18:00: 6 cm, ale głowa nadal wysoko, skurcze nieco częstsze i mocniejsze, luz – blues. Po 19 przyjeżdża druga Położna (zwana dalej Położną Pomocną). Mnie już trochę mocniej bierze, więc jak zebrani rozmawiają sobie i pija kawkę, ja zamykam oczy i oddycham głęboko. Moja Położna wpada na pomysł, by zostawić nas samych. One idą do kuchni. O jak nam to dobrze robi! Jak dobrze jest się przytulić!
W pokoju ciemno, tylko świece, cicha, spokojna muzyka. Od mniej więcej tego momentu tracę poczucie czasu i nieco słuch. Położne wracają z pomysłem zawiązania mnie w chustę, ponieważ główka nadal nie wstawiła się do wyjścia. Zawiązują mnie w elastyczną chustę do noszenia dzieci. Najpierw poleguję nieco na lewym boku, potem siadam, Położna Pomocna za mną. W czasie skurczu (coraz mocniejsze) ona dociska chustę, Moja Położna masuje mi na nogach punkty odpowiedzialne za pobudzenie skurczy. Pocieszają mnie, że jak tylko odejdą wody pójdzie jak z płatka. Jestem bardzo zmęczona. Muszę wstać, ściągamy chustę, opieram się o łóżeczko. Skurcze są naprawdę bardzo mocne i długie dodatkowo dochodzą nieznane mi wcześniej potworne bóle krzyżowe, rzecz trudna, bo oddech ich nie łagodzi.
Na szczęście Położna Pomocna (która jest osobą drobniutką) idzie z pomocą i z jej maleńkich dłoni płynie wielka moc: w czasie każdego skurczu ściska mi biodra z przeogromną wręcz siłą. Opieranie o łóżeczko zastępuję zawieszeniem się na Mężu, który tak bezpiecznie pachnie…
Wody zaczynają się sączyć, ale mizernie, głowa nadal wysoko. Najpierw wizualizuję lejące się wody, później łagodnie ponaglam, a z nadejściem sławnego 7 cm operuje w myślach tylko zaawansowana łaciną. Słowo się rzekło, kobyłka u płota. Odchodzą wody zalewając całą podłogę. Na szczęście liczne stare prześcieradła w pogotowiu i potopu nie ma. Zaczynam pojękiwać, płyną ze mnie niskie tony, wibrują w całym ciele.
I teraz tak: w poprzednich porodach był to moment, kiedy czułam ewidentnie przejście do drugiego rozdziału, kiedy czułam wręcz kosmiczny przypływ mocy, która wchodziła we mnie jakby z góry, wypełniała ciało i wychodziła wraz z dzieckiem. Wszystko to ułamki sekund, ale absolutnie do wyczucia. A tu nic. A raczej coś nowego. Poczucie, że przede mną trudny etap, jakby początek ostatecznej walki (?). Patrzę na podkłady pode mną i co widzę??!!!!?!?!? Smółka!!!! Ale o co chodzi???
Moja wersja ciągu dalszego: nie mogę stać już. Klękam przy łóżeczku, jedna noga odwiedziona, niewiele słyszę, tylko Moją Położną w tle: oddychaj, super, świetnie, oddychaj itd. Przychodzi parcie, ale jakieś obce, nieznane. Poddaje się mu. Niewygodnie. Przesuwam się na kolanach do naszego łóżka, klękam przy nim, oddycham, pojękuje. Czuję, że urodziło się już trochę dziecka, ale nie ma ulgi jak przy wyjściu główki. Dotykam. Małe to i dziwne!!?!
Zaglądam i niewiele widzę (w pokoju oprócz świec mała lampka). Pierwsza myśl: pępowina wypadła, ratunku!! Ale nie ma czasu na stres. Słyszę Moją Położną: podeprzyj głowę rękami, będzie ci wygodniej. Jeszcze jeden skurcz i czuje, że dziecię urodzone. 4 ręce pode mną łapią i pierwsze co naprawdę słyszę: Syn. Zrywam się do wstania, bo JUŻ go chce zobaczyć i przytulić. Kładę się na łóżku, dostaję mojego Józefa Jakuba.
Położne mnie okrywają, czekamy na łożysko. Rodzi się w ciągu kwadransa. Potem niewielkie szycie po malutkim pęknięciu. Ja tulę moje maleństwo i kwilę, ono trochę ssie pierś. Po ok 1,5 h pomiary. Kładziemy się do łóżka i jest tak dobrze…
Wersja Męża od chwili odejścia wód: Położne do siebie: smółka! Położna Pomocna wyciąga strzykawki, buteleczki, rozkłada walizy – wszystko na wszelki wypadek, patrzą na siebie, są w dużym napięciu, ale nie ma paniki. Stan najwyższego alarmu. Już wiedzą, że dziecko rodzi się w ułożeniu pośladkowym!!! To co ja dotykam myśląc, że pępowina to nic innego jak genitalia mojego syna. Nikt z nas nie miał pojęcia, że głowa nie jest na dole…. o i taka to droga Józefa do domu.
P. S. Podczas zakładania szwu doznaję olśnienia i wołam: słuchajcie, ja już WIEM! To było 4.03! W środku nocy obudziło mnie wielkie szarpnięcie brzucha ale, za chiny ludowe nie pomyślałam, że to obrót!! (Ja, która o ciążach – porodach wiem niemało a i Józef jest 4 dzieckiem). Nawet mocno się zmartwiłam, bo dziecko do świtu nie ruszało się, mimo potrząsania, kołysania, bujania, próśb i gróźb. Jako, że rano zaczęło fikać koziołki zapomniałam o całej sprawie.
Dopisek po czasie: myślę, że tak bardzo zarządzałam energią w trakcie porodu, że taki poród był mi zapisany – stąd całkowite wykluczenie myśli o obrocie, nie rozpoznanie go.