Ja znów się wyluzowałam. Dziewczyny odpoczywały w kuchni przy herbatce, my oglądaliśmy kabarety. Śmiechu było co niemiara o 4-tej nad ranem!
Życie toczyło się…
Ponieważ historia lubi się powtarzać, a my należymy do ludzi otwartych na życie… rok później zakiełkowało małe Ziarenko!
Od początku byliśmy pewni, że mamy synka, toteż mówiliśmy do niego po imieniu. Bartosz rozwijał się prawidłowo, rósł nieziemsko. Porównywałam badania – jak to facecik – większy, cięższy, silniejszy.
Zuzia często pytała:
„Mamusiu, a w którym pokoju będzie się Baltos lodził?”
Czyli znów wiadomo było, że nie ma mowy o szpitalu. Instynktowne pytanie dziecka. Ono wie, ze poród jest czymś zupełnie naturalnym.
Gdzie może być bardziej naturalnie, zwyczajnie, niż w domu.
Sporadyczne pytania i sugestie już nie robiły na nas wrażenia. Z uśmiechem czekaliśmy na Bartosza.
Nadszedł termin porodu, cały ten czas był dla mnie wyjątkowy. Wiedziałam, że drugi poród może być szybki i przyznam – był lekki stres. Od porodu Zuzi zdążyliśmy przeprowadzić się dwa razy. Aktualne mieszkanko było dla mnie nowe – zaledwie kilkudniowe. Zapowiedzią porodu było nic innego jak mycie okien pod nieobecność męża, a że większe mieszkanie to i namachać się musiałam ostro.
W piątym dniu po przeprowadzce, a już trzy dni po terminie wskazanym przez USG, chyba pojawiło się coś na kształt skurczy.
Odprawiłam moją córeczkę do zestresowanej siostry i jak na złość nie mogłam dodzwonić się do Mateusza. Pomaszerowałam zatem do wanny i w kąpieli zadzwoniłam do Marii, a tu zagwozdka!
Maria ma rodzinną imprezę, ale obiecuje, że przyjedzie. Mąż na szczęście też przyjechał. Od 18-stej, kiedy to zarejestrowałam regularne skurcze, wszystko zdążyło klapnąć. Jak przyjechała położna, około 23-ciej, to w zasadzie całkowicie się rozregulowałam.
Po badaniu wiedziałam, że jakieś tam rozwarcie sensowne jest i że jest szansa na poród. Tylko nie wiadomo było kiedy. Uzgodniłyśmy z Marią, że ona jedzie dalej się bawić, a ja mam ją informować o przebiegu sytuacji.
Krótko po jej wyjściu skurcze się nasiliły. Znowu wskoczyłam do wody i dałam znać Marysi. Nie chciałam psuć jej rodzinnej atmosfery, toteż po obdzwonieniu położnych, okazało się, że jest jedna, która wraca właśnie z „fałszywego alarmu”. Maria obiecała pojawić się rano jeśli nie urodzę do tej pory.
Przyjechała Edytka. Bartosz jakby wyczuł sytuację i wyluzował. Skurcze także wyluzowały. Wszystko wyluzowało.
Woda pochłonęła mnie bez reszty. Trzeba było zatem wyczołgać się na ląd, coby wzmóc akcję porodową. Bardzo marnie się zapowiadało. Kurczyłam się nieregularnie, boleśnie i mniej boleśnie.. Duże odstępy czasowe między skurczami prowokowały organizację czasu. I tak upłynął wieczór i noc.
Nad ranem zjawiła się… Maria. Moje dzieci chyba potrzebują tej położnej! Ja znów się wyluzowałam. Dziewczyny odpoczywały w kuchni przy herbatce, my oglądaliśmy kabarety. Śmiechu było co niemiara o 4-tej nad ranem!
W końcu zaczęło się na dobre. Bartosz wiercił się jak szalony, a i Edyta nie dawała mi spokoju. Badała w każdym skurczu. Poczułam, że odeszły mi wody. Myślałam sobie: kurcze, czemu teraz, czemu na moim ulubionym tapczanie. Zanim się zorientowałam, już znalazłam się w pozycji kucającej, a Edyta wołała:
„pchnij go, jeszcze troszeczkę i przytulisz Bartoszka!”
Przyznam szczerze, że w tym porodzie objawił się mój operowy wokal. Nie przypuszczałam, że jestem w stanie coś takiego z siebie wydobyć! Niemniej jednak niesamowicie mi to pomagało. Także w 17 minut udało mi się wyśpiewać syna.
Cudnie było znów poczuć tę ulgę i mieć Maleństwo przy piersi. Znowu pękłam (jak się okazało), ale czy to ważne?
Bartosz był z nami – to się liczyło. Urodziłam w sypialni, wymalowanej dwa tygodnie wcześniej, z kilka dni wcześniej umytymi przeze mnie oknami. Przy moim łóżku, do którego, po szybkim prysznicu się wdrapałam i z synem przy piersi usnęłam.
Mateusz chyba dostał kopa. Siedział jakiś czas z dziewczynami w kuchni. Jak ochłonął, powiedział mi co go tam trzymało.
Bartosz miał owiniętą pępowinę wokół szyi. Edyta nie panikowała, pracowała z nim. Dlatego tak wiercił się w tym porodzie, próbował się wymotać. I z pomocą ciotki Edyty, udało mu się!
Wiem też jaki byłby schemat działania szpitalnego. Kiepska akcja porodowa, marne skurcze, podajemy oksytocynę. Akcja przyspiesza, pępowina się zaciska, dziecko nie ma szans na wymotanie. Decyzja – cesarskie.
To nie mój wymysł, to słowa doświadczonych położnych, które oprócz domowych, przyjmują również porody w szpitalu.
Naszego synka nikt nie ponaglał, sam dobrze wiedział ile czasu potrzebuje, żeby poradzić sobie z trudną sytuacją. Dzięki tym marnym skurczom, dzięki Edycie, dzięki porodowi w domu, mogłam urodzić naturalnie. Dzięki Bogu! Był to dla nas olbrzymi cud!
Potem „procedura” standardowa. My śpimy, dziewczyny zajmują się papierologią, całują nas na pożegnanie i widzimy się następnego dnia.
Mieliśmy problem z neonatologiem. To był czas letnich urlopów i nikt nie chciał się do nas ruszyć. Nieźle się nagimnastykowaliśmy, a i tak pani doktor zjawiła się następnego dnia.
Nie ukrywała zdumienia, podobnie jak i ja.
Bartosz miał 4,5 kg i 60 cm długości. Uff. Daliśmy radę i tym razem.
Wieczorem mąż przywiózł Zuzię od cioci. Po ucałowaniu braciszka spytała:
„Mamusiu, to co ty masz teraz w brzuszku?”
CDN