Dla mnie poród był cudownym, magicznym wydarzeniem. Faza rozwierania obudziła we mnie dosłownie lwa. Nie podejrzewałam siebie o taką moc w głosie.
Czemu poniedziałkowe korki mogą być ekscytujące?
27 kwietnia był spokojnym dniem, nie zapowiadającym nadchodzących wydarzeń.
Po leniwym poranku wybraliśmy się z mężem na piękny spacer po łące usianej mleczami po horyzont. Tam uwieczniliśmy ciążowy brzuszek na kilku fotografiach i postanowiliśmy wrócić do domu na filmowy wieczór.
W drodze powrotnej po raz kolejny próbowałam przekonać argumentami Grzesia, aby przyszedł do nas już na świat. Między innymi mówiłam mu, że naprawdę nie chcemy spędzić połowy jutrzejszego dnia na izbie przyjęć czekając na wykluczenie podejrzenia hipotrofii. Odpowiedział mi kilkoma leniwymi ruchami.
Około godziny 20 pojawiły się pierwsze skurcze. Ból był z podbrzusza oraz krzyża, jednak trwały one nie dłużej niż 30 sekund i powtarzały się co 8-10 minut. Nie był to pierwszy epizod ze skurczami, więc jeszcze się niczym nie ekscytowałam i postanowiłam spokojnie czekać na dalszy rozwój sytuacji. Po 3h skurcze nadal mi dokuczały z taką samą częstotliwością.
Zdecydowałam się więc na pierwszy telefon do naszej położnej. Poradziła godzinną kąpiel oraz 2 no-spy w ramach testu czy powoli zaczyna się poród, czy to tylko fałszywy alarm.
Godzina 1 w nocy, wyszłam z wanny. Skurcze nasiliły się i trwały już minutę, jednak ciągle nie mogły nabrać zadowalającego tempa, wahając się między 6-8 minut, więc nie było sensu jechać do szpitala, co potwierdziła położna przy kolejnym telefonie o 3 w nocy i zaproponowała, żebym spróbowała się przespać.
Drzemałam więc tak budzona co jakiś czas skurczami mniej lub bardziej bolesnymi aż o 5.50 usłyszałam „pyk” i poczułam ciepło płynących wód płodowych. Zawołałam więc do męża śpiącego w drugim pokoju „Kochanie odeszły mi wody!” i poleciałam pędem do łazienki na co usłyszałam „Nareszcie, czekałem na to!” (całą ciąże chciał usłyszeć te słowa zwiastujące poród).
Kolejny telefon do położnej. Poleciła zjeść śniadanie i poczekać aż odstępy między skurczami będą miały 5 minut.
I od tego momentu cała akcja zaczęła nabierać ekspresowego tempa. Ze skurczy pojawiających się co 8 minut i o średnim, małym bólu nagle zrobiły się co 4,5 minuty o bólu, który zaczął wywoływać we mnie pierwsze wokalizowanie. Nie byłam już w stanie mówić, a od histerycznego oddychania wprowadziłam się w hiperwentylację i całe ciało ogarnęły dreszcze.
Słyszałam tylko jak mąż dzwonił do położnej i mówił, że jedziemy już do szpitala, bo skurcze nabrały mocy i dalej przyspieszają. Zaczęłam krzyczeć przy każdym skurczu.
6.30 wyjechaliśmy z domu.
7 dotarliśmy do Warszawy i właśnie wjechaliśmy na trasę Toruńską
7.05 mój mózg po zobaczeniu ogromnego porannego, poniedziałkowego korku jeszcze daleko przed mostem odciął się ze stresu i przełączył na tryb: oddychaj przez 2,5 minuty, wrzeszcz na całe gardło przez 1,5 minuty.
Przez mgłę słyszałam męża, który próbował mnie wspierać i mówi ile zostało nam metrów do dojechania do mostu, po dojechaniu na most, ile minut do jego przejechania itd. Jak się okazało, mocno umniejszał te liczby.
Jeden ze skurczy skończył się wbiciem paznokci w podsufitkę auta i zostawieniem na pamiątkę dla potomnych 3 długich śladów paznokci.
Rzeczywistość dla mnie nie istniała. Nie widziałam sznurów aut po lewej i prawej, ludzi siedzących obok. Byłam tylko ja, niewygodny fotel auta i…. moje kolorowe trampki, w które usilnie się wpatrywałam w krótkich przerwach między skurczami.
Po godzinie stania w korku dojechaliśmy do szpitala.
8 rano, cudem dotarłam na izbę przyjęć, gdzie czekała już na mnie nasza położna.
Szybkie badanie i….”Kochana rodzimy! Masz 9 cm rozwarcia”, nieprzytomnie odpowiedziałam tylko „9 cm?”
Zapakowała mnie szybko na wózek, ponieważ ja nie byłam w stanie już nawet stać o własnych nogach i pędem na blok porodowy. Marzył mi się poród w Domu Narodzin, w wodzie, ale zwyczajnie nie było na to czasu, ponieważ, aby tam rodzić musieli by mi zrobić jeszcze zapis ktg na izbie przyjęć.
Zajechaliśmy więc do sali wiśniowej i rozpoczęła się faza parcia. Zgodnie z alternatywną wersją porodu zapisaną w planie (całe szczęście, że go miałam, bo w głowie miałam absolutną pustkę, gdy położna spytała jaką pozycję chce przybrać) rodziłam w pozycji kolankowo-łokciowej podtrzymywana przez męża, który brał aktywny udział w całej akcji porodowej.
Oddychał razem ze mną, przekazywał wskazówki od położnej, podawał wodę do picia, a na samym końcu nawet krzyczał ze mną, pomagając mi w ten sposób złapać zaintonowany przez położną rytm. Mówi, że czuł się jak sekundant podczas walki.
W pewnym momencie położna zachęciła mnie do dotknięcia główki. Dało mi to niezwykły przypływ siły i motywacji. Tuż przed finiszem była chwila grozy, gdy okazało się, że malutki jest owinięty pępowiną wokół szyi i brzuszka. Jednak dzięki nieocenionemu doświadczeniu położnej i jak później przyznała niezwykłej współpracy mojej i męża z jej poleceniami sytuacja szybko została opanowana.
28 kwietnia o 9.10 pojawił się na świecie Grześ, a ja poczułam jak po całym moim ciele rozchodzi się przyjemne ciepło i cały ból odpływa gdzieś daleko.
W jednej chwili wszystko przestało się liczyć, odczuwałam tylko przemożną radość, miłość i satysfakcję.
Mój lwi krzyk zastąpił śmiech, który trwał kilka pierwszych minut, gdy tuliliśmy z mężem synka. I to cudowne, poranne słońce wpadające do Sali porodowej…
Cała nasza trójka dała z siebie wszystko, a ręka mojego męża, którą trzymałam przez cały poród wyglądała jakby włożył ją do klatki z dzikimi kotami. Trzy położne na oddziale na jej widok mówiły „Ooo macie państwo kotka?”. Gdy w odpowiedzi słyszały „Niiee…rodziłem z żoną” kiwały z uznaniem głową a jedna zrobiła nawet zdjęcie!
Podsumowując akcja porodowa trwała 3h 20 minut. Położna była w szoku, jak szybko wszystko poszło. Powiedziała że rodzenie z nami było dla niej przykładem idealnej współpracy i wsłuchania się w ciało i że szkoda, że tak nie wyglądają wszystkie porody bo nikt by się ich nie bał. Niezwykle budujące słowa usłyszane w chwilę po całym wydarzeniu.
Czy bolało? Faza rozwierania obudziła we mnie dosłownie lwa. Nie podejrzewałam siebie o taką moc w głosie. 2 dni mówiłam z chrypą… Ale czym jest te parę godzin bólu wobec takiego cudu jakim są narodziny.
Dla mnie poród był cudownym, magicznym wydarzeniem. Wracam do niego myślami, i przeżywam sceny z narodzin na nowo.
A poniedziałkowe korki już na zawsze będą mi się kojarzyły z porodem.