Dumna, że urodziłam własnymi siłami, bez żadnych znieczuleń i tak bardzo przepełniona ogromem miłości do tego bezbronnego maleństwa, że mogłam iść i wykrzyczeć całemu światu, że już jest na zewnątrz.

Dzień Narodzin w Domu Narodzin

„w rocznicę urodzin mego synka” – chciałoby się jeszcze dopisać, ale sobie w temacie już daruję.

Choć urodził się 2 września, wszystko zaczęło się dokładnie rok temu. 

Nie bardzo chciałam opisywać jak wyglądał poród itd., ale mój mąż nalegał i nalega wciąż. Uzasadnia, że mam to napisać ku pokrzepieniu innych kobiet w ciąży. No to uległam. Piszę. Teraz już mi nie będzie marudził. 

Bo wbrew powszechnie panującej opinii, że poród jest ble, ohyda, boli i się o tym nie mówi; u mnie, a raczej u nas było zupełnie inaczej, a gdy urodziłam mogłam góry przenosić i byłam taaaaaaaaaaka szczęśliwa! 

Ech… wzruszyłam się.
Zatem. 1 września 2013 roku. Niedziela.
Pamiętam tyle, że nie chciało mi się stać przy garach w ówczesnym stanie olbrzymiości, więc na obiad poszliśmy na mega pyszną pizzę „Cztery pory roku” i oczywiście zamiast groszku były oliwki.
Mimo wielkiego apetytu, trochę zabraliśmy do domu na kolację. I tak, około godziny 18.00 zaczęły się malutkie, króciutkie, prawie niebolesne skurcze, a we mnie… spokój… (choć myślałam, że będę panikować!). 

Tak to natura wymyśliła, że w swoim czasie uwalniają się odpowiednie hormony. Mąż mój stwierdził, że skoro nic się nie dzieje, a ja nie wiem, czy to skurcze przepowiadające, czy w ogóle takie tam coś, nie wiedziałam sama co, to idzie pobiegać. Wtedy przygotowywał się po raz kolejny do Maratonu warszawskiego. Stwierdziłam, że, ok. W końcu NIC się nie dzieje. Poszłam wszamać jeszcze jeden kawałeczek pizzy, bo głodna byłam.
Jakoś tak jednak mąż szybko wrócił, chyba już po pół godziny, a ja wtedy miałam skurcze raz co 10 minut, raz co 15 minut. Gdy tylko mąż o tym usłyszał, naraz kazał sobie tłumaczyć, co i gdzie w torbach do Domu Narodzin zapakowałam dla siebie i dla Frania, bo przecież wcześniej nie miał kiedy tego ogarnąć. 

I przykazał szybko wejść po prysznic (wanny wtedy nie mieliśmy) na test wody. Na szkole rodzenia przy Placu Grzybowskim u Pani Kasi Grzybowskiej (którą serdecznie polecam!) dowiedzieliśmy się od położnej, że gdy coś się zaczyna dziać, a my (kobiety) nie wiemy czy to już, wtedy należy nalać sobie przyjemnie ciepłej (nie gorącej!) wody do wanny lub wejść pod prysznic na około 20 minut… Albo skurcze miną – były to przepowiadające, albo przyspieszą – i wiadomo co.
Nietrudno się domyślić, która opcja była u mnie. 

Po wyjściu spod prysznica skurcze były już co 5 minut, a potem już co 3 minuty, a potem… zwymiotowałam (nie chciałam tego tak dosadnie napisać, ale nie wiem, jak inaczej). No tak, organizm się oczyścił – normalne.
Jakoś tak trudno było nam uwierzyć, że to już… 

Tak się jakoś długo zbieraliśmy… Tak mozolnie… tak powoli… – w szkole rodzenia mówili, żeby za szybko jak się skurcze zaczną nie pędzić do szpitala, bo często pod wpływem stresu na miejscu mijają i odsyłają kobitę z powrotem; więc żeśmy sobie to chyba wtedy mocno do serca wzięli. Tak mocno, że jak dojechaliśmy do szpitala św. Zofii było już około północy.
Na miejscu cudowne powitanie, którego mój mąż nie zapomni chyba do końca życia. 

Pani na recepcji:
– „Dobry wieczór. W jakiej sprawie państwo przyjechali?” 

Mój mąż z czterema torbami pod wpływem stresu:
– „Jak to w jakiej? Żona rodzi!”
I oczywiście proceduralny standardzik: papierki, KTG, badanie położnicze, na którym wyszło, że jest już 5 centymetrów rozwarcia. 

„Miło” – pomyślałam.
Pominę trochę to, co się tam jeszcze działo, w każdym razie w końcu dotarliśmy na oddział Domu Narodzin, a gdy położna powiedziała, że będziemy rodzić w Rzymie, tylko się do siebie uśmiechnęliśmy z mężem. Cóż za zbieg okoliczności – tam się dowiedziałam, że jesteśmy w ciąży.
Sala – Rzym. 

Schludna, czysta. Duża. 

Stylowe małżeńskie łoże, eleganckie meble, fototapeta na ścianie, fotel dla osoby towarzyszącej, duża rogowa wanna, piękna łazienka z umywalką, toaletą i prysznicem. Wszystko nowiuśkie. Na parapecie odtwarzacz cd, dookoła świeczki. 

Nie skorzystaliśmy ze wszystkiego, bo nie było czasu! Najważniejsze – nie było widać żadnych sprzętów medycznych, które mnie przerażają. Sala w ogóle nie kojarzyła się z salą szpitalną
– „To co? Wchodzisz do wanny?” – zapytała położna.
– „No jasne! Zawsze marzyłam o porodzie w wodzie!” – odparłam.
– „Jak będzie szedł skurcz, to śpiewaj aaa i nie myśl o żadnych technikach oddychania. Jak będzie Ci się chciało siku, wychodź, poruszaj się trochę i z powrotem do wody, jeśli będziesz chciała”
– „Aha. Ok. Dziękuję.”
I zostaliśmy sami. Ja z Frankiem w brzuchu, mój mąż i cieplutka woda w wannie.
W tym miejscu muszę wskazać na nieocenioną rolę partnera, który cudownie wtedy podtrzymywał mnie za głowę i rękę, ściskał dłoń, gdy śpiewałam.
Tak minął pewien czas. Nie wiem jaki, bo straciliśmy rachubę. Położna zaglądała może co kilkanaście minut. Wszystko szło w swoim tempie, a ja czułam się jak w transie. Skurcz – odpoczynek, skurcz – odpoczynek, itd. … Ból był, ale inny, nie taki, jak sobie wyobrażałam, że będzie. To był dobry ból, prowadzący do najcudowniejszej chwili w życiu kobiety.
Gdy wyszłam z wanny na kolejne trochę wymuszane siku, czułam, że nie chcę już tam znów wchodzić. 

Skurcze i związany z nim ból się nasiliły. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Raz na szyi męża, raz przy drabinkach. Przyszła położna. Zbadała mnie i mówi, że jest ładnie. 9 centymetrów rozwarcia i jak chce mi się już przeć, to droga wolna. 

W pierwszej chwili pomyślałam: „Jak to? A gdzie był kryzys siódmego centymetra, o którym tyle słyszałam?!” Nie było. Miłe zaskoczenie.
Potem było ciężko, nie wiedziałam czego chcę. W jakiej pozycji ukucnąć, usiąść na stołku, czy się położyć… Nie wiedziałam, pewnie ze zmęczenia. Trwało to jakiś czas. 

Znów nieoceniona rola męża, który BYŁ (tak cudownie obecny – podtrzymywał na ciele i duchu, przeżywał razem ze mną – i tak potrzebny) i NIC nie mówił. Kocham go!
A no i nie napisałam, że przez cały ten czas, wody mi nie odeszły. Dopiero w fazie parcia pękł pęcherz. Zdarzyło się nawet, że go dotknęłam. Taki bardzo elastyczny balon wypełniony płynem. Można powiedzieć, że synuś nasz w czepku urodzony. 

Ostatecznie przyszedł na świat, gdy byłam w pozycji leżącej na boku, 2 września 2013 roku o 4.55. 54 cm, 3640 g. Towarzyszyły mi już wtedy dwie położne i mąż, a zaraz potem cieplutki i mokry Franio, który zadarł główkę do góry i tak przez długi czas patrzył na mnie i swojego tatusia ślicznymi malutkimi oczkami, słuchając mego bicia serca i naszych szeptanych rozmów. 

Tego momentu nie da się opisać słowami. Ten cud trzeba przeżyć.
Byłam wzruszona, ale się nie popłakałam. Dumna, że urodziłam własnymi siłami bez żadnych znieczuleń i tak bardzo szczęśliwa, przepełniona ogromem miłości do tego bezbronnego maleństwa, do swego pierworodnego syna, że mogłam iść i wykrzyczeć całemu światu, że już jest na zewnątrz. Nie czułam zmęczenia. Przyszło znów dopiero, gdy zaczynały opadać emocje.
Łożysko urodziłam po uprzednim podaniu przez położną oksytocyny, bo już pod koniec skurcze słabły, prawdopodobnie ze zmęczenia, a gdy urodziłam, już prawie całkowicie zniknęły. Byłam trochę nacięta, ale gdyby mąż mi potem nie powiedział, w którym to było momencie, to do tej pory bym nie skojarzyła. I tak to oto.
Mam nadzieję, że jeśli któraś z Was się bała porodu, to choć trochę teraz będzie spokojniejsza. 

Alleluja!