Uwierzcie mi, wystarczy zmiana myślenia w naszej głowie, aby ból skurczy zamienić w odczucia całkiem miłe i w dodatku pełne sensu.

To może czas też na mnie i moje wspomnienie. Przepraszam, że takie przydługie…

Do porodu domowego przygotowywałam się od początku ciąży, zaraziłam swoim pomysłem też męża, który po pierwszym spotkaniu z położną nie miał już wątpliwości i jak się z czasem okazało stał się jedynym moim sprzymierzeńcem. 

Decyzja ta wypływała z głębokiego przekonania, że to jest najlepsze dla: mojego dziecka (którego po opuszczeniu bezpiecznego i ciepłego miejsca nie będą dotykały obce ręce, będzie tulone tylko przeze mnie i swojego stwórcę), dla mnie ( bo to ja rodzę swoje dziecko, a nie zespół lekarzy) i całej mojej rodziny (mam dwoje starszych dzieci – pełnoletniego syna i nastoletnią córkę, którzy wyobrażenie o porodzie maja raczej straszne niż piękne). 

Dodatkowym argumentem było wspomnienie z poprzedniego szpitalnego porodu. Chociaż wszystko dobrze się skończyło, to cały poród i pobyt w szpitalu był na tyle traumatyczny, że długi czas potrzebowałam pomocy psychologa, aby dojść do siebie. Przede wszystkim zabierano dziecko, zwyczajowo co dzień na badania i kąpiel, ale również na noc, aby mamy mogły odpocząć. 

Tylko ja nie chciałam odpoczywać miałam dużo siły i chciałam opiekować się swoim dzieckiem. Codzienna walka z pielęgniarkami o to, aby mi jej nie zabierano zostawiła ślady do dziś, mimo że córeczka ma już 13 lat nadal jak jej dłużej nie widzę, odczuwam niepokój, niestety.

Na tytle bardzo byłam zdecydowana na poród domowy, że nawet brak kwalifikacji mnie nie zraził.

Miałam całkowite, wewnętrzne przekonanie, że wszystko będzie dobrze. 

Może nie powinnam tak pisać, żeby nie rozbudzać apetytu u innych planujących poród domowy z brakiem kwalifikacji, ale u mnie poród domowy udał się niemal idealnie. 

Miałam brak kwalifikacji ze względu na: wysokie ryzyko zespołu Downa (1:24), liczne mięśniaki, „cukrzycę” ciążową i jako wieloródka po 40 roku życia. 

Miałam problem, aby znaleźć położną, która by poród odebrała, a w zasadzie usłyszałam, że z takimi wynikami nikt w całej Polsce tego porodu się nie podejmie. 

Długo szukałam i po wielu odmowach udało mi się znaleźć wspaniałą położną. Niestety mój termin porodu (1.01.2016) pokrywał się z jej wyjazdem na urlop. Więc znowu nici. 

Nie poddałam się, szukałam dalej. W końcu udało mi się namówić jedną, która nie była całkiem przekonana, spotkanie „organizacyjne” miałyśmy 22 grudnia. 

Jako że nadchodził czas świąt, a położna miała dyżury w szpitalu, więc spisałam sobie dni, w których jest w pracy, szepcząc do Tosi do brzuszka, że w tych dniach ma zakaz przychodzenia na świat. Ta położna była moją ostatnią nadzieją…

Wszystko zaczęło się niewinnie po południu 30 grudnia. Po całym dniu spędzanym w kuchni na przygotowaniu potraw na sylwestra, wygodnie położyłam się na sofie, aby udać się na zasłużony odpoczynek. W zwyczaju miałam podczas takiego odpoczynku nadrabianie rozmów telefonicznych albo słuchanie relaksacji porodowych i powtarzanie afirmacji. 

Było około 17:30, leżąc poczułam, że jest mi nienaturalnie mokro, przyzwyczajona przez ostatni okres ciąży do korzystania z toalety kilka razy w ciągu godziny (śmiałam się, że doskonale rozumiem mężczyzn z prostatą), chcąc nie chcąc podniosłam się, aby pójść tam po raz kolejny. 

Ale już wstając coś mi się nie zgadzało, bo ciecz się sączyła cały czas. Ooooo, to chyba nie to. 

Aby empirycznie ustalić cóż to za ciecz, postanowiłam zbadać odczyn pH za pomocą papierka lakmusowego, który jak każda przykładna żona pracownika laboratorium posiadam w czeluściach kuchennych szafek. 

Szybka diagnoza iiiiii yes, yes, yes – zaczęło się – papierek wykazał pH wód płodowych (zrobił się zielonkawy). 

Euforia i radość, zaczęło się.

Mniej więcej o tej samej porze nieśmiało pojawiły się skurczyki. Przepiękne, cudowne, jeszcze leciutkie i króciutkie, ale bardzo częste. Kartka, długopis i już zapisujemy, historyczna pierwsza zapisana godzina to 18:21. 

Telefon do siostry i położnej: „Kochane zaczęło się, przyjeżdżajcie”. W swoim grafiku położna miała wolne. 

Ja tymczasem w pełnej euforii i radości zaczęłam wdrażać w życie plan, jaki przygotowywałam na tę okoliczność przez ostatnie pół roku. Z pełnym uśmiechem na ustach i poczuciem ogromnego szczęścia udałam się pod prysznic, następnie ułożyłam sobie włosy, aby pięknie wyglądać witając moją Tosiunię na świecie. W ostatniej chwili zrezygnowałam z makijażu myśląc, że jednak powinna zobaczyć mnie i poczuć całkowicie naturalną, poza tym w czasie porodu mogłabym się rozmazać i efekt byłby odwrotny do zamierzonego. 

Trochę te moje przygotowania przypominały szykowanie się do bardzo ważnego wydarzenia w moim życiu… Co ja piszę – do najważniejszego wydarzenia w moim życiu – urodzenia w pełni świadomie i samodzielnie mojego dziecka!

Cały czas czułam mieszankę podekscytowania, radości, euforii i…. trudno to opisać słowami. 

Ze szczęścia unosiłam się nad ziemią…, a każdy skurcz zamiast bólu przynosił świadomość, że moja ukochana córeczka zbliża się do mnie. 

Uwierzcie mi, wystarczy zmiana myślenia w naszej głowie, aby ból skurczy zamienić w – może nie przyjemność (słyszałam o porodach z orgazmem, mnie się nie udało, choć było blisko), ale odczucia całkiem miłe i w dodatku pełne sensu (każdy skurcz to większe rozwarcie a dziecko coraz niżej).

Nagle dzwoni telefon. Zadzwoniła położna, że ona jednak nie przyjedzie bo… „zapomniała pieczątki z pracy”. No powód to może jest, dla mnie całkiem nieważny i drugorzędny, ale jest. 

Będąc w totalnym szoku zaczęłam coś mówić, żeby mnie nie zostawiała w takiej sytuacji, że to już czas, że nie chcę do szpitala, a sama przecież nie urodzę…

W zasadzie mało pamiętam co mówiłam, a i z przytoczonej wyżej atmosfery radosnego oczekiwania niewiele zostało. 

Odłożywszy słuchawkę, chcąc nie chcąc zaczęłam, płacząc i połykając łzy, szykować spakowane torby, moją i Tosi do szpitala. Wiedziałam że poród będzie piękny i mój, i całą energię skupiłam właśnie na nim odrzucając wizję miejsca. 

Wiedziałam, że to już ostatnie godziny rozłąki z moim dzieciątkiem i że już niedługo będę tulić ją w ramionach. Mąż i siostra, również zasmuceni pomagali mi w szykowaniu, poprosiłam ich, aby dali mi kwadrans, abym mogła dojść do siebie i abym przestała się mazać. 

Po tym czasie mieliśmy zadecydować co i jak robimy dalej. I do jakiego szpitala jedziemy, bo w zasadzie nie zadecydowaliśmy o tym wcześniej. Na wspomnienie tych chwil do dziś oczy zachodzą mi łzami. Nie byłam jeszcze na takim rozwoju świadomości porodu, aby zostać sama w domu, niestety. 

Nagle otwierają się drzwi i staje w nich położna z całym „ekwipunkiem” do przyjęcia porodu. Zbaraniałam, wykrztusiłam „dobry wieczór”, a Pani położna na to: „no przecież nie mogłam Cię tak zostawić”. Do dziś w to nie wierzę. 

Ponownie zaczęliśmy szykować sypialnię na miejsce przyjęcia Tosi, a potem zrobiliśmy herbatkę i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Ok. 20:00-20:30 po badaniu miałam 5 cm rozwarcia. 

Położna świetnie kierowała moim oddechem, mąż i siostra na zmianę przy najgorszych skurczach pomagali mi je łagodzić. Te już były bardzo silne i długie, ale nadal miałam pełną świadomość, że to dzięki nim już niedługo zobaczę moje dzieciątko. 

Bardzo dobrze sprawdziła się duża piłka porodowa, pozwalała na łagodne przeżywanie skurczy. Położna czasem kazała mi kłaść się na boku, ale ta pozycja była dla mnie mniej komfortowa. Cały czas też monitorowałam tętno małej, generalnie nawet nie ruszały jej mocne skurcze. Serduszko biło szybciutko i równiutko przez cały czas porodu. 

A my się rodziliśmy w spokoju, przy świecach, muzyce relaksacyjnej, we wspaniałej rodzinnej atmosferze. 

Pomiędzy skurczami odwiedziłam w pokojach moje starsze dzieci tłumacząc im, że tak właśnie wygląda poród i że nie ma to nic wspólnego z tym co znają z filmów i opowieści, że nie ma się czego bać. Starszaki jednak wydawały się całkowicie pochłonięte strategicznym zdobywaniem leveli w jakiejś grze i tylko łaskawie na moment zdjęli słuchawki z uszu, popatrzyli na mnie powiedzieli „ok” i wrócili do gry. Ech ta młodzież…

Dziś wiem, że to była ich reakcja obronna, bali się o mnie, bali się tego porodu, myślę że dla nich to była duża lekcja życia.

Przed 22 położna zbadała mnie po raz kolejny, nadal 5 cm. Dziwne – ponad godzinę naprawdę silnych skurczy, a ja się nie rozwieram… dziwne. 

Położna (jak się potem okazało całkiem specjalnie, tak ponoć się robi, aby kobieta się otwarła) stwierdziła, że wyskoczy na chwilę do domu po coś tam. Zgodziłam się, bo skoro tak wolno to idzie to ok, ja w tym czasie wymyśliłam sobie ciepłą kąpiel (już w czasie porodu okazało się, że nasza sypialnia jest nieco zimnym miejscem), stąd ciepła kąpiel złagodzi skurcze i trochę mnie rozgrzeje.

Było może 10 minut po 22, a ja jeszcze pod prysznicem czuję maksymalne skurcze parte nie do opanowania. Minę musiałam mieć nietęgą, bo zarówno siostra, jak i mąż, mieli lekkie przerażenie w oczach. 

Jedyna rzecz, do której potrzebna była mi położna to określenie momentu pełnego rozwarcia i zielonego światła, kiedy mogę zacząć przeć. 

I nadejszła ta chwila, a jej nie ma… 

Mąż dzwoni po położną, telefon gra u nas w sypialni pozostawiony w torebce. Moje skurcze są już na tyle silne, że stoję ze skrzyżowanymi nogami przy łóżeczku, siostra w oknie monitoruje przejeżdżające auta. 

No nie było nam do śmiechu, choć chyba się śmialiśmy. I wreszcie jest, przyjechała, całe szczęście.

Dalej potoczyło się błyskawicznie. Szybkie badanie, pełne rozwarcie, widać już główkę, siostra mówi podekscytowana, że ma pełno włosów. 

Ja w ferworze parcia, a na to komenda położnej: „nie możesz przeć, śpiewaj”. Jak do jasnej ciasnej śpiewać i nie przeć na pełnych skurczach partych??? Mimo śpiewania i nie parcia mała urodziła się błyskawicznie o 22:34, na dwóch skurczach. Wylądowała u mnie na brzuszku, a darła się wniebogłosy (też nie ma głosu jak mama, choć słucha się jej przyjemniej). 

I tak po raz trzeci zmieniła się konstelacja gwiazd na naszym niebie, dwie starsze ustąpiły miejsca super Tosi, zresztą starszaki od razu oderwały się od swoich leveli w grze i przyszli ją zobaczyć. Ich miny bezcenne. 

Po wszystkim nieco mniej przyjemne rodzenie łożyska, szycie lekkiego pęknięcia (choć małe, to wyjątkowo krwawiące) i cały ten poporodowy obrzęd. 

Dla mnie nic się nie liczyło, ważne było tylko to, że Tosia jest już z nami. Zdrowa, cudowna trochę głośna jak na domowe dziecko, ważąca gdzieś około 3400 g (domowa waga nie jest najdokładniejsza). 

Dziś mijają dwa tygodnie, a ja ciągle nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Cała składam się ze szczęścia. Ten poród nie miał prawa się zdarzyć, a jednak determinacja, wiara w swoje siły, moje bardzo dobre przygotowanie; zarówno fizyczne jak i psychiczne, wsparcie męża. 

Wielka odpowiedzialność: ścisła kontrola cukrzycy (ostatni miesiąc wyniki idealne, przez całą ciążę dieta, w sumie w ciąży schudłam 3 kilogramy), USG idealne, zapis KTG idealny, stały monitoring tętna przed i w czasie porodu. 

Muszę przyznać, że ani przez chwilę w czasie całego porodu nie obawiałam się niczego, położna bardzo profesjonalnie prowadziła go od strony „technicznej”, a ja robiłam to co ciało mi podpowiadało. 

Całe to wydarzenie bardzo mnie wzmocniło i dało poczucie, że my kobiety czujemy więcej niż najlepsze sprzęty diagnostyczne. Mamy siłę i moc i gdyby nie przeszkadzano nam w porodzie to nie byłyby tylu nieszczęść przy porodach, a sam poród byłby najszczęśliwszą chwilą w naszym życiu. 

Ja czułam całą sobą zarówno słuszność swojej decyzji, jak i to że wszystko będzie dobrze. 

I wszystko jest dobrze…