Kiedy nasza położna pojawiła się w drzwiach, trzymałam Poleczkę w rękach. Mały ufoludek w rajstopie. Tak wyglądała.
Witamy się kolejny raz. To już piąty!
I tym razem jest o czym opowiadać. Nie obyło się bez przygód. Ale po kolei..
Otóż do połowy ciąży nie mieliśmy pewności kto zacz w tym brzuchu.. Potrzeba było planu imiennego w obu przypadkach.
Zgoda była jedynie w przypadku dziewuszki.
Cóż poradzić, 10 lat stażu małżeńskiego zobowiązuje do stawiania na swoim…
Na szczęście dziecko nie pozostanie bezimienne gdyż… jest dziewuszką. Apolonia. Imię bezsporne. A poród? Cóż…
Jako, że to nie pierwsze… obawiałam się czy aby nie przeoczę…
Jednak Pola postanowiła mocno dać o sobie znać. Już dwa dni przed ewakuacją miałam bolesne skurcze. No ale dwa dni rodzić?!? Nie zniesę.
Owego dnia, a był to piątek, 27 lipca rankiem poczułam, że to może być TO. Chałupa nowa, wanny brak. Zadowoliłam się brodzikiem, celem sprawdzenia jakości moich skurczy (“zadowoliłam się” to jednak nie jest właściwe słowo).
No niby nie ustawały, niby trochę bolały. Nie specjalnie to wszystko jakoś szło.
Mąż przezornie jednak dzieci odstawił w bezpieczną przystań (w tym miejscu jeszcze raz przytulam do serca M i P, przy czym P po wielokroć – ja wiem, że to niezapomniane wrażenia).
Zalecenie położnej było takie: weź nospę, wypij meliskę i połóż się spać. Wzięłam, wypiłam i poszłam… oglądać serial, bo spanie nie przeszło. Za bardzo podekscytowana byłam chyba porodem (jakby to pierwszy był..).
Skurczy nie przybywało, akcja rodem z drugiego mojego porodu – nuuda! Byłam in tacz z położną, i co rozmawiałyśmy, to słyszałam: zadzwoń za 1,5 h albo jak wydarzy się coś bardziej spektakularnego. To dzwoniłam…co 1,5 h.
Aż tu nagle…
Mąż przytaszczył wannę (czytaj napompował basen) do salonu. I zaczęło się rodzenie. Najpierw powoli, jak żółw ociężale…
W okolicach 17 było już nieco ciekawiej – skurcze silniejsze i nawet co drugi bolesny! Łał! Maria dalej kazała czekać na ciekawszy moment tej akcji.
No i ok. 20… Nagle gwizd! Nagle świst! Para buch! Pola w ruch!
Akcja ruszyła z kopyta, zastanawiałam się co tak szybko…
Pół godziny później Maria była już w drodze do mnie. Polcia natomiast była bezlitosna, skurcze co 4 minuty i każdy coraz silniejszy. Nie wyglądało jakby chciała zaczekać na cioćkę!
Ok 22 to już nie były żarty, malutka pchała się mocno ciekawa tego świata.
Czułam, że to będzie poród tylko mój… I tak się działo, Apolonia rodziła się w pęcherzu, nie potrzebowała niczyjej pomocy. Trochę się wystraszyłam czując główkę tuż tuż, ale przecież nie wepchnę z powrotem!
Kiedy nasza położna pojawiła się w drzwiach, trzymałam Poleczkę w rękach.
Mały ufoludek w rajstopie. Tak wyglądała.
Niesamowite – zobaczyć jak wygląda mały człowieczek w łonie…
Cała ta akcja trwała kilka minut i już mogliśmy Skarba tulić!
Spodziewałam się standardowego finału tej przygody: ja z Polką odpoczywamy, Mateo podgrzewa rosołek (napój bogów, z każdym porodem lepszy!), Maria uzupełnia papiry…
A tu nie! Przygodo witaj! Otóż dobrze by było urodzić łożysko. A ono nie zamierzało – ups!
Po jakimś czasie potrzebowałam oksytocyny… poszło szybko, jeden skurcz i bach. Jest łożysko. Tyle, że nie całe. Został fragmencik. Smuteczek…
Potrzebny był transfer. To już nie smuteczek, to rozpacz.
Szara włochata panika siedziała mi na ramieniu i wyła do zaćmionego księżyca, że nie chce się nigdzie ruszać…
A jednak, karetka zadzwoniona. Czekamy (nie próżnujemy, rzecz jasna, Maria ugniata macicę jak tylko się da. Musiała sobie odbić za niemożność badania – mnie – w – każdym – skurczu).
Przyjechali w końcu, po drugim telefonie! Zafundowaliśmy godzinnemu dziecięciu jazdę samochodem w środku nocy. Plan był taki: dostaję znieczulenie ogólne, robią co trzeba, rano wychodzę do domu. W międzyczasie Pola trafia na oddział noworodkowy. Oj baaardzo nie chciałam.
Tymczasem w szpitalu (ostatni raz kiedy byłam w szpitalu to, nie licząc kilkugodzinnego epizodu z kolanem, jak się rodziłam…) trafiłam na dyżur bardzo zacnego lekarza, specjalisty od USG. Najpierw je zrobił, ocenił stan rzeczy i zapytał czy dam się “wyczyścić” bez znieczulenia? Absolutnie nieświadoma tego co to znaczy, zgodziłam się.
Po kwadransie pan doktor oznajmił, że nie ma co mnie tam trzymać i sru do chałupy. Pola nie zdążyła się nawet rozgościć, ba, obudzić.
Wróciliśmy do siebie, cali i zdrowi!
Dalej było już tylko piękniej, wiadomo – kupki, kolki.
27 lipca, kiedy Pola się rodziła, było zaćmienie księżyca. Grawitacja niesamowita. Potwierdzam!
W całej tej historii widzę palec Boży. Widziałam Go już wtedy, ale inaczej niż teraz, po czasie. Wtedy było we mnie dużo żalu. Nie brałam pod uwagę szpitala przecież…
Ale jak już trafiłam, to wyszłam obronną ręką. Ten lekarz, usg, brak znieczulenia… to wszystko sprawiło, że droga do PD wciąż otwarta.
A dziś widzę więcej. Nie polegam sama na sobie, mogę – czasem, jak WIDAĆ muszę – być zależna od innych ludzi.
Być może po to szpital w tej historii. Żebym nie chojrakowała.
Kto wie, może jeszcze kiedyś…