Wtedy przypominam sobie, że są żelki. Druga Położna je przynosi, a ja wcinam półtorej paczki. (…) Ewidentnie zaczynają też działać żelki i czuję, że mam więcej siły.

Tango, żelki i Marcin

Zaplanowałam, że urodzę 15. Termin miałam na 20. Od 14 testowałam wszystkie znane ludzkości metody wywoływania porodu: słynne 3S, akupresurę, herbatkę położnych, herbatkę z liści malin, olej z wiesiołka i pewnie coś jeszcze, co zaginęło już w mrokach mojej pamięci.

24 wieczorem udajemy się kolejny raz na schody w pobliskim wieżowcu z windą. Zaprzyjaźniony pan ochroniarz ze zrozumieniem pyta, czy jeszcze nie, a my po raz kolejny schodzimy 60 pięter w dół. Zasadniczo nic. 

Przy powrocie intensywnym marszem coś tam niby czuję, ale tyle, co już od jakiegoś czasu. Kolejnego dnia wieczorem otwarcie wystawy, na które jesteśmy zaproszeni. Nastawiam się, że zrobimy spacer. Tymczasem od rana walki z wywoływaniem ciąg dalszy. Puszczam afrykańskie rytmy, do których tańczę i równocześnie rozczesuję dokładnie włosy i robię ścisły warkocz francuski, żeby nie rozłaziły mi się włosy, gdyby coś miało się zadziać. I przyda się na otwarcie wystawy. 

Niby coś czuję, dzwonię powiedzieć T, że coś się zaczyna dziać, ale w tym tempie to przed poniedziałkiem nic z tego nie będzie, więc z dużym spokojem. Czuję ulgę, że w ogóle coś się zaczęło dziać i jest szansa, że przez kolejny tydzień, który jeszcze sobie daliśmy na poród w domu jednak coś się rozkręci. 

T wraca z pracy, szykujemy się na wystawę. Zgodnie z założeniem idziemy spacerem. Wracamy też spacerem. Na szczęście przy ruchu skurcze nie ustają i chyba są nawet w miarę regularne, co jakieś 10 minut. 

Skurcze, w sensie: skurczyki. Coś tam czuję w brzuchu i tyle. Idziemy spać. O 1:00 budzę się do toalety (nadal coś tam czuję) i jakoś tak jest więcej mokrego. Budzę T: chyba zaczęły odchodzić wody – mówię. Wstaję z piłki, na której siedziałam i słychać małe chlup na podłodze. 

Tak, na pewno odeszły mi wody, ale bez spektakularnych kilku litrów, tylko małe chlup. Nie jest to mój idealny scenariusz, bo ogranicza nas czasowo, ale z drugiej strony: super, przynajmniej wreszcie wiem, że rodzę, a nie się wkręcam. 

Zaczynamy zapisywać skurcze, są regularnie co dwie minuty, ale słabe, 30 sekund. Dzwonię do Położnej powiedzieć, że odeszły wody i jak skurcze. Każe zadzwonić za dwie godziny. Doskonale. Skurcze się zagęszczają (co 2-3 minuty), ale nie wydłużają (30 sekund). 

Po dwóch godzinach dzwonię do Położnej. Umawiamy się, że przyjedzie koło 8:00 zobaczyć jak sytuacja. A my usiłujemy rozbujać skurcze: idziemy na spacer. Nasza ulubiona trasa, którą wielokrotnie już pokonywaliśmy w ramach S jak spacery. W czasie skurczy wieszam się na plecaku T i oddycham. Jest całkiem miło. Wracamy: mamy skurcze co 2 minuty, ale krótkie. I jak dla mnie mega spoko w sensie bólowym. Bez problemu radzę sobie z nimi ruchem i oddechem. 

Przyjeżdża Położna: badanie. Rozwarcie 3 cm. Dramatu nie ma (byle byłoby więcej niż 2), ale szału też nie (4 byłoby miło). Jest jakoś tak sennie. Ja się bez przekonania bujam na piłce, biedny T siedzi w komórce i notuje skurcze, albo załatwia coś, o co go proszę. 

Ogólnie cieszymy się, że będę rodzić i fajnie, fajnie, ale jakoś tak bez szału. Położna mówi, że może koktajl położnych. Fantastycznie, T idzie po składniki, ja tylko się modlę, żeby go nie zwymiotować. Oni ważą w kuchni koktajl, ja czekam i przechodzę przez kolejne skurcze. Położna mówi, że jeszcze daleko, ona pojedzie do domu, a my powinniśmy się wyciszyć i przespać (błogosławiona jej intuicja i doświadczenie). Tak robimy. T zapada w sen, ja drzemię, ale mocno wypoczywam i się uspakajam. 

Po jakieś godzinie (jest pewnie koło 12:00) skurcze już nie dają mi leżeć. Wstaję i zaczynam chodzić. 

Ale mam już inną energię. I chodzi mi po głowie, że chcieliśmy potańczyć nasze ukochane tango w czasie porodu. Puszczamy playlistę z telefonu, zgraną tam w razie konieczności wyjazdu do szpitala. 

Stajemy do tanga. 

Objęcie. I to jest klik. 

Zaczynamy tańczyć, przy skurczu płynnie wychylamy się lekko do tył. Oddychamy razem, skurcz mija, tańczymy dalej. W tym tańcu jest jakaś niesamowita płynność. Słucham muzyki, podążam za ciałem T, on wyczuwa moje skurcze, nie muszę w zasadzie nic mówić. 

Jakoś w międzyczasie przyjeżdża Położna. Chyba jest koło 15:00. Tańczymy jeszcze chwilę, a później Położna mnie badanie. 

Rozwarcie chyba 5, czyli cel minimum osiągnięty. Mówi, że teraz jest dobry moment na wannę, a ja się cieszę, bo mam ochotę chwilę odpocząć. Tango jest cudowne, ale jednak odrobinę męczące. 

Kładę się do wanny, zaczynam polewać wodą. Ciepła woda jest bardzo przyjemna, czuję jak moje ciało cudownie się relaksuje. Ale pojawia się pierwszy skurcz i wywraca mnie w wannie na czworaka, bo jednak na leżąco jest średnio wygodnie. 

Siadam po turecku. Spoko. Oddycham w tej pozycji i jest ok. Polewam się wodą i między skurczami cudownie i głęboko odpoczywam. Na skurcze nieco zmieniam pozycję i wołam T, żeby ze mną oddychał, bo sama się gubię. Ale mam wrażenie, że skurcze się skracają, Położna potwierdza, więc bez żalu żegnam się z wanną. Bez sensu w końcu marnować i skracać takie z trudem wypracowane skurcze. 

Trochę chodzę po korytarzu. Pamiętam towarzyszące mi myśli: Boże, jak bardzo ja nie mogłabym teraz być w szpitalu. Jak cudownie jest być domu. 

Później wracamy do tanga. 

Od czasu do czasu siadam na piłce, żeby odpocząć. Tylko na skurczach wstaję i przyjmuję wypracowaną pozycję z T, jednak tak jest najlepiej i najmilej. Gdzieś kolejne badanie, już na worku sako, a nie na łóżku (miły progres). Rewelacja. 

Między kolejnymi skurczami wstaję i żwawo chodzę po korytarzu z myślą, żeby je wzmocnić. Ja czuję, że mam jeszcze masę mocy i siły, Położna jednak co jakiś czas martwi się, że będę wyczerpana (oczywiście kolejna słuszna intuicja: jej doświadczenie i wiedza są niesamowite). Mnie się to wydaje abstrakcyjne i zupełnie nietrafne. Bo ja mam przecież jeszcze całą masę energii i mocy. Jakoś chyba przyjeżdża Druga Położna. 

Położna masuje kolejne centymetry rozwarcia, jest już chyba 8 cm, z miłym zdziwieniem stwierdzam, że ominął mnie kryzys 7 cm. Doskonale. 

Wracamy do tańczenia. 

Cały czas wydaje mi się, że te skurcze są bardzo ok, a my w ich trakcie wychylamy się w delikatnie. Słyszę, jak Położna mówi do T, że nie da rady i musiałby oprzeć się o ścianę. On tłumaczy, że znamy tę pozycję z tanga, a poza tym to jest stolarzem i ma siłę. Otwieram na chwilę oczy i widzę, że stoi mocno zaparty jedną nogą w podłogę. Upst, chyba to wychylenie jest trochę mniej delikatne niż mi się wydaje. 

Wracamy do tańca. Pamiętam jeden skurcz, który był jakoś mocno bolesny: mam wrażenie, że zmieniam wyraz twarzy na całkiem żałosny. Może ze 2 takie skurcze były. T przypomina sobie, że jest tens i w sumie można by go użyć. Dziewczyny przytakują. Myślę, że może to nie głupi pomysł, bo między skurczami już też trochę bolą mnie plecy, ale z tymi kablami będzie niewygodnie tańczyć. Bez sensu. 

Chcę tańczyć. 

W ogóle cały czas mam zamknięte oczy i nie do końca ogarniam, co się dzieje. Nie umiem odtworzyć, co robiły położne, gdzie siedziały, jak się zachowywały, czy dostały coś do picia. Sok pomarańczowy dostały i Drugiej Położnej smakował. Druga Położna jest przy mnie i mówi, że pięknie rodzę i świetnie sobie daję radę. Leje balsam na moją duszę. Badają tętno Młodego. Już po pierwszych uderzeniach słyszę, że jest to rytm, który znam z KTG w szkole rodzenia. 130 pytam, potwierdzają. Czyli pełen spokój. Jest doskonale. Dochodzimy tym masażem do pełnego rozwarcia. 

Ok. Miło, że ominęły mnie parte przy niepełnym rozwarciu, które trzeba powstrzymywać.

Zastanawiam się, co dalej. Wieszamy chustę do noszenia dzieci na drzwiach. Wieszam się na chuście z 2-3 razy, T podtrzymuje mnie za plecami (jak to jest możliwe, że on zawsze wiedział dokładnie, jak i gdzie stanąć, żeby było idealnie wygodnie pozostanie tajemnicą). Ale jednak ręce się trochę męczą. Dobra. 

Kładziemy się na worek sako. Mnie się cały czas wydaje, że nie dzieje się nic szczególnego i w ogóle jakoś tak spoko. Na komendę zaczynam przeć. 

I tu dwie niespodzianki: nie mogę ogarnąć z oddechem. Mam wrażenie, że powietrze zostaje mi u góry, nie umiem go skierować w dół. Oraz druga. Po jednym parciu prawie mdleję. Niemiła niespodzianka, bo wydawało mi się, że mam siły, żeby góry przenieść, a tu czuję mrowienie w ciele i ewidentnie prawie mdleję. Przykrusek. Jeszcze z dwa skurcze, ale nie jestem w stanie przeć na jednym skurczu więcej niż raz (za krótkie?). Martwi mnie to, że zemdlałam, więc mówię, że wszystko jest bardzo ok, ale chyba potrzebuję pozycji, w której skurcze zadziałają same bez parcia, bo nie mam na nie siły. 

Prę jeszcze kilka razy, raz bardzo mocno i jakoś tak sobie wyobrażam, że zbliżamy się do końca i może właściwie zaraz urodzę. Złudzenia. Dziewczyny myślą, co robić. Jakoś tak myślimy o kolankowo-łokciowej, ćwiczyłam oddychanie do niej na zajęciach. Może będzie lepiej. Kilka razy próbuję ułożona na worku sako, ale jakoś tak nie idzie. T jest cały czas ze mną, cały czas dokładnie tam, gdzie powinien być. 

Położna proponuje, żeby spróbować w sypialni na leżąco, na boku. To przenosimy się do sypialni. Najpierw na lewym boku, jakoś też nieszczególnie to idzie. Cały czas mam wrażenie, że nie mogę ogarnąć oddechowo i jest mi dość słabo. Przewracają mnie na prawy bok – jest lepiej, ale skurcze nadal są słabe i nie bardzo mogę na nich sensownie przeć. 

Wtedy przypominam sobie, że są żelki. Druga Położna je przynosi, a ja wcinam półtorej paczki. Dziewczyny radzą, żebym parła tylko na mocnych skurczach, a słabsze przeczekała. Przeczekuję oddychając, jest ok. Położna mówi, że może spróbujemy w pozycji „na żółwia”, czyli na plecach. To mi się bardzo średnio podoba, zwłaszcza w świetle tony lektur o tym, że jest to najgorsza możliwa i niefizjologiczna pozycja. Położna mówi, że czasem jednak pomaga i na tym etapie to pomoże Młodemu dobrze się wstawić. OK. 

Kładziemy się na plecy. Dramatu bólowego nie ma, ale nie czuję, żeby to jakoś szczególnie pomagało. Jakoś po drodze jeszcze chyba z dwa razy prawie mdleję i to, co się dzieje zaczyna mi się powoli rozmywać. 

Wracam na prawy bok. Chyba. Skurcze robią mocniejsze, a ja faktycznie mogę przeć. 

Czuję pojawiającą się między moimi nogami główkę. Dziewczyny mówią mi, że mogę jej dotknąć. Robię to, głaszczę główkę naszego syna. Myślałam, że strzał energii będzie większy, ale i tak ją głaszczę. Prę. Czuję, jak główka się pojawia, już prawie wychodzi, ale gdy tylko przestaję przeć, to się cofa. Jakby ją coś zasysało do środka. I tak z 5, może 7 skurczy. Ja prę, a on wraca. 

Zaczynam się na Młodego irytować. No bo co w końcu kurczę blade, jakby to powiedział Mikołajek. Dziewczyny pytają, w jakiej pozycji chciałabym ostatecznie urodzić. Nie mam pojęcia. Proponują stołek porodowy, przenosimy się na niego. T siada za mną. Znowu idealnie tam, gdzie miał być. Prę. Ale jakoś dziewczyny mówią, że to nie to (nie kojarzę dlaczego) i wracamy do pozycji na boku. 

T mówi coś o dźwigni i ja wreszcie kumam, na czym to ma polegać. 

Ewidentnie zaczynają też działać żelki i czuję, że mam więcej siły. Położna też pokazuje mi punkt, w który mam przeć i to mi wreszcie pomaga się ogarnąć oddechowo. I znowu ten sam numer z cofającą się główką. Teraz się irytuję na Młodego. 

Dość tego. I zaczynam chyba naprawdę konkretnie przeć. Po cztery, pięć razy na skurczu. I czuję, że mogłabym jeszcze więcej razy, ale dziewczyny mnie powstrzymują. Prę dalej i czuję moc i słyszę T, który bez przerwy z prawdziwą i niezwykłą fascynacją w głosie mówi mi, że jestem niesamowita. To jest dla mnie bardzo ważne. 

Później słyszę, że położne mówiąc coś o rączce. Żegnaj moje wymasowana z taką determinacją krocze, myślę. A później chyba jeszcze jedno parcie i czuję, jak coś na kształt królika wysuwa się z mojego ciała. 

Położne kładą mi Młodego na brzuchu. 

Metafizyka. Ekstaza. Euforia. 

Urodziliśmy naszego syna. Jest 20:35.