Poczułam, że muszę wstać i wtedy kaskada skurczy dosłownie napadła na moje ciało. Musiałam ruszać się, kręcić, kucać i zginać się. Musiałam też (!) rozpuścić włosy.
Byłam dzień po terminie, więc w ramach aktywnego oczekiwania zgodziłam się rano zagrać z dzieciakami w grę, w której trzeba było m. in. tańczyć… I akurat o dziwo ciągle to tańczenie wypadało na mnie. Więc za każdym razem podgłaśniałam muzykę i wirowałam jak nienormalna, w czym dzieci znajdowały nieziemską rozrywkę. Podczas jednego z pląsów poczułam wyraźne obniżenie się główki i odszedł fragment śluzu chroniącego maleństwo w brzuchu, więc poczułam sens tychże akcji wyglądających pewnie z boku na lekkie szaleństwo.
Potem, wczesnym popołudniem pojechaliśmy na wycieczkę, ażeby nie było mi za lekko, zapakowałam torbę z toną żarcia i niepotrzebnych rzeczy, i 3 godziny podziwiałam moje dzieci będące sobą (!) na placu zabaw i w parku….Jak tylko wołały „Mamo chodź coś zobacyć” to nie ociągałam się jak zwykle w ciąży, lecz pędziłam ochoczo. Każdy krok, czułam, zbliża mnie do początku i końca! W trakcie spaceru zaczęłam osiągać też nieco inny mental stage, ale wciąż nie przejmowałam się tym przesadnie. Inny mental stage – też mi coś w towarzystwie moich dzieci!
Gdy przyjechaliśmy do domu, czułam, że mnie nosi i było mi trochę niedobrze, więc bardzo zależało mi, żeby dzieci poszły szybko spać. Około 20.00 zaczęłam czuć pierwsze krzyżowe skurcze, co 12- 15 minut. Wiedziałam, że to już to, ale nie miałam pojęcia, ile to czasu zajmie, więc nawet do Marcinka nic nie pisałam, żeby nie siać paniki. Oglądałam sobie spokojnie dwuipółgodzinny film, co jakiś czas zmieniając pozycję, bo skurcze nie ustawały, chociaż nie przyspieszały ani nie zwiększały intensywności. Gdy mój kochany mąż wrócił około 23.00, poinformowałam go, że następnego dnia będzie miał już to swoje dziecko a on oczywiście bardzo się ucieszył. Gdy Marcinek przyszedł i zaczęliśmy gadać, skurcze zastopowały (norma przy pojawieniu się nowego elementu w porodowej rzeczywistości), więc wkrótce poszliśmy spać.
Minęło może z pół godziny, Marcinek zasnął, a moje skurcze wróciły, z czego się ucieszyłam, ale od razu były silniejsze niż poprzednie więc trudno było mi się zagnieździć w łóżku. O 3 w nocy zaczęło się na prawdę ostro i biedny Marcinek się ocknął, a wtedy poinformowałam go, że tego dnia do pracy nie pójdzie. Napisałam też do mojej klientki (u której byłam jeszcze 2 dni wcześniej), że RODZĘ (!!!) więc dzisiaj i w najbliższym czasie nie będę przychodziła jej pomagać I to chyba sprawiło, że zaczęłam rodzić na poważnie.
Chciałam przenieść się z tym rodzeniem do drugiego pokoju, ale mężuś zachęcił mnie żebym została w sypialni i dalej sobie spał, co bardzo mnie uspokoiło. Wzięłam piłkę, ale nie miałam siły na pozycję pionową, więc opracowałam system ruchów pomagających mi w radzeniu sobie ze skurczami na leżąco. Przesypiałam minuty między nimi, a gdy nadchodziły, wydawało mi się, że płynę albo robię coś innego, ekhm.
Za każdym razem otwierałam jedno oko i widziałam naszą piękną mandalową makatkę wiszącą na ścianie i śpiącego Marcinka, dodawało mi to otuchy i poczucia bezpieczeństwa oraz sensu. I dalej sobie rodziłam. W odmiennym stanie świadomości ,,przespałam” kilka skurczy między godziną 5 a 7 nad ranem.
O 7 napisałam do douli, że rodzę, ale że nie ma się spieszyć, poczułam też, że muszę wstać i wtedy kaskada skurczy dosłownie napadła na moje ciało. Musiałam ruszać się, kręcić, kucać i zginać się nie tylko podczas nich, ale także pomiędzy. Musiałam (!) rozpuścić włosy. Każda wizyta w toalecie na siku dosłownie rozpierała mnie od środka. Szalałam, ale jednocześnie miałam wszystko pod idealną kontrolą, mimo amoku. Wiedziałam, co się dzieje i nie bałam się.
Zupełnie inaczej niż podczas poprzednich porodów, kiedy to ciągle ktoś coś gadał, robił i decydował za nas, a my zagubieni podporządkowywaliśmy się. Utraciłam niestety większość wspomnień z tych porodów, a może to dobrze? Ten Guciowy amok był czymś innym, nie wiercący dziur w mózgu, ale wręcz wyostrzający świadomość i zmysły. Dotychczas tylko czytałam o takich stanach.
Powiedziałam Marcinkowi ok. 8.00, że chyba chcę basen, więc mi go uszykował. Coś biadoliłam, że woda zimna, ale wlazłam tam od razu. Dzieci za mną, bo już się do tego czasu obudziły i podekscytowały. Zupełnie było mi wszystko jedno, ale Marcinkowi chyba żal się mnie zrobiło, że nie mam miejsca i jakoś je wywabił stamtąd.
Wtedy osiągnęłam fazę transition, usiadłam i nagle poczułam się jak zwierzę, w pozytywnym sensie oczywiście. Na kilka minut wszystko się uspokoiło, a ja sobie w tym trwałam półprzytomnie. Wszystko doskonale pamiętam i to jest cudowne. Kiwałam się w rytm muzyki, która dobiegała z salonu. I nagle: bach! Skurcze parte.
Marcinek zapytał, czy zadzwonić po położną, a ja na to, że tak, ale tylko jej powiedzieć o fakcie postępu porodu, żeby jeszcze nie przyjeżdżała. Za minutę zaczęłam jednak mocno krzyczeć co chyba Marcinka przytłoczyło leciutko i zadzwonił drugi raz, żeby przyszła, chociaż, jak sam potem przyznał, nie wiedział sam co niby ona miałaby tam robić.
Skurcze porywały mnie jak tornado, ale wszystko działo się samo, nie wkładałam w to żadnego wysiłku, na rąbku świadomości pamiętałam jedynie, żeby nie krzyczeć za mocno w obawie przed bólem gardła
Dzieci zluzowane oglądały bajkę. W pewnej chwili poczułam, że mam już na serio dosyć i że chyba nie dam rady. Chciałam się z tego wypisać!
Coś mnie jednak natchnęło, żeby palcami sprawdzić gdzie jest główka i dotknęłam jej…. Była tuż tuż…. A już za chwilunię na zewnątrz. Co za ulga!!! Klęczałam, trzymając główkę, mrucząc coś basem i za kilka sekund moim oczom ukazało się pod wodą bladoróżowe ciałko i srebrna pępowina.
Jezu, jest! Ale wtedy oczywiście daleko mi było jeszcze do jakiejś racjonalnej macierzyńskiej radości. Instynktownie wyciągnęłam dziecko i oceniłam stan żywotności („Nie rusza się! Nie oddycha!” co było absurdalne, gdyż dziecko na tym etapie już zaczęło kwilić co subtelnie uświadomił mi obecny małżonek) oraz płeć (,,Co to w ogóle jest?”- rzuciłam tubalnie w eter zapytanie, po czym po podniesieniu nóżki uznałam, że istnienie pisiorka należy zaliczyć do zbioru faktów świadczących o tym, że mamy kolejnego synka!)
Przyszły dzieci, zwariowały ze szczęścia, a ja zaczęłam bardzo powoli wracać do normalności. Przyjechała doula Kasieńka, Marcin pomógł mi wydostać się z basenu i na tym etapie urodziło się uwierające mnie dość solidnie (było bardzo nisko) łożysko. Marcinek je wyjął, zawinął w pieluszki i pomógł nam razem położyć się do łóżka.
Gołe maleństwo trzymałam na sobie, chyba jakoś wtedy przyssało się do piersi, ale nie pamiętam dokładnie, w każdym razie długo mu rozpracowanie systemu kwik – cyc – satysfakcja nie zajęło.
Po niedługim czasie przyjechała położna, której Felek tryumfalnie obwieścił w progu:
”You are too late”,
a ja odsapnęłam w duchu z ulgą, że dopiero teraz zaczyna się szaszor, a nie godzinę wcześniej, czyli mój plan powiódł się idealnie.
Trochę przeszkadzało mi przywiązanie Gucia do łożyska na dość krótkiej pępowinie, bo nie mogłam manewrować, więc ponieważ nic już nie tętniło, zgodziliśmy się na przecięcie magicznego przewodu. Położna popisała, pogadała, kazała dziecku założyć czapkę, zważyła je i chciała ratować moje rozszarpane tkanki, ale nie pozwoliłam jej nawet ocenić stanu zniszczeń – powiedziałam, że jeśli pod wieczór stwierdzę, że chyba są poważne, to zadzwonię, lecz nic takiego nie nastąpiło. Pojechała.
Taki to był poród naszego syneczka Gustawa.