Oczekiwałam czegoś takiego, co zwali mnie z nóg i sprawi że ściany zadrżą w posadach od mojego wrzasku, a tymczasem nic…
29.05.2017
Kilka lat temu, kiedy nie planowałam jeszcze ani trochę powiększania rodziny, wręcz deklarowałam, że nigdy żadnych dzieci, zainteresowałam się ideą porodów domowych. W ogóle zainteresowałam się samym przebiegiem porodu tak po prostu, żeby mieć jakąkolwiek wiedzę na ten temat mimo, że mnie to miało nie dotyczyć. Tego przecież nie uczą w szkołach.
Obejrzałam parę filmów. Ze zdziwieniem odkryłam, że wcale mnie to nie obrzydza, choć jest to brudne, krwawe, bolesne widowisko, natomiast niezwykle… rozczula.
Kiedy wreszcie dojrzałam do macierzyństwa i któregoś dnia ze zdumieniem stwierdziłam, że jestem w ciąży, wiedziałam, że spróbuję urodzić w domu. W czwartym miesiącu ciąży zaczęłam szukać położnej, która mogłaby się nami zaopiekować pod koniec maja.
Na moje zapytania mailowe odpowiedziała jedna osoba. Stwierdziłam, że widać tak ma być, że właśnie ona, skoro nikt inny nie ma czasu w tym terminie. Dodatkowo okazało się, że mieszka raptem 3 km od nas, więc fajnie, blisko. W trakcie ciąży spotkałyśmy się dwa razy. Pierwszy raz na wizycie, gdzie poznawałyśmy się, omawiałyśmy moje wątpliwości i tysiąc kwestii medycznych, gdzie zostałam zbadana i dowiedziałam się wielu kluczowych rzeczy, których żaden lekarz nie raczył mi powiedzieć. Drugi raz w końcówce ciąży, u nas w domu, żeby obejrzeć „plac boju” i podpisać umowę.
Ciąża przebiegała u mnie książkowo, lekarze nie mieli za wiele do roboty, zlecali kolejne badania, wszystko w normie. Tylko na miesiąc przed porodem zostałam nieco wystraszona przez moją lekarkę prowadzącą, że szyjka jest bardzo spłycona i że mogę zacząć rodzić w każdej chwili…
Bardzo mnie to zmartwiło, bo gdyby nastąpił przedwczesny poród, musiałby się odbyć w szpitalu. Przez dwa tygodnie chodziłam jak na szpilkach, żeby się czasem nie zaczęło, unikałam wysiłku itd. Na szczęście mój organizm stanął na wysokości zadania i donosiłam ciążę.
Co więcej, poród nie zaczął się ani w 37, ani w 38, ani nawet w 39 tygodniu. Termin miałam wyznaczony na 27 maja. Gdybym nie zaczęła rodzić do tego czasu – pierwszego dnia po terminie miałam się stawić na KTG. Tak też się stało. Była to niedziela.
Jednak tego dnia coś się zmieniło… Zaczęło się bardzo niewinnie. Kiedy wstałam o świcie do toalety stwierdziłam, że być może odszedł mi czop śluzowy i znalazłam pierwsze ślady krwi na bieliźnie. Mając w pamięci opowieści mojej mamy, której pierwszy poród zaczął się właśnie od czegoś takiego, poczułam, że tym razem to chyba jest coś na rzeczy.
Jednak poza tą odrobiną krwi, nic nie wskazywało na to, że miałoby się coś zacząć. Zgodnie z ustaleniami, pojechaliśmy do szpitala na KTG, zostałam też zbadana przez swoją położną, z którą miałam rodzić.
Werdykt był raczej mało obiecujący… Równie dobrze może to potrwać jeszcze kilka dni. KTG nie wykazało niczego szczególnego. Zapisało się kilka niebolesnych skurczy (w końcówce ciąży miałam ich baaaardzo dużo, czasem co kilka minut przez 3 godziny) i kilka ruchów dziecka. Norma.
Wróciliśmy do domu, a ja musiałam uzbroić się w cierpliwość. Jednak tego dnia krążyłam niespokojnie i zaczęłam notować nawet te niebolesne skurcze. Ale jedynie okresowo występowały z jako taką regularnością, maksymalnie co 10 min. Nic spektakularnego. Natomiast mi nie dawała spokoju myśl, że jak to, przecież u mamy dokładnie tak się zaczęło… Tylko u niej po mniej więcej godzinie, dwóch pojawiły się pierwsze skurcze, a tu nic.
Wieczorem zadzwoniłam jeszcze raz do położnej, żeby zdać jej relację. Poleciła mi na wszelki wypadek wypić jakąś meliskę, wziąć dwie nospy i położyć się wcześnie spać, żeby porządnie odpocząć. Tak też zrobiłam.
Nie dane mi było jednak pospać, już niebawem wybudziła mnie bolesność w dole brzucha… Drzemałam – już raczej na siłę – jeszcze jakieś dwie godziny. Po tym czasie wstałam, zasiadłam do komputera i zaczęłam obserwować, liczyć i notować. Nie dało się ukryć, to były skurcze, słabiutkie, ból taki jak przy miesiączce, ale regularne, coraz częstsze i stopniowo coraz mocniejsze. Oczywiście, to nadal mogły być skurcze przepowiadające, mogło się to rozpłynąć, ale ja czułam że to JUŻ. To było dziwne uczucie, tyle razy wyobrażałam sobie ten moment, wizualizowałam sobie poród, na pewno podświadomie bałam się go trochę, na pewno chciałoby się odsunąć to w nieskończoność albo sprawić żeby jakimś cudownym sposobem już było po wszystkim, a tymczasem TO właśnie się działo.
Byłam zupełnie spokojna i może trochę radośnie podniecona.
Czas mijał, akcja powoli się rozkręcała, co półtorej godziny dzwoniłam do położnej i zdawałam jej relację. Trochę miałam wyrzuty sumienia, że ciągle przerywam jej sen, ale musiała być zawczasu świadoma sytuacji. Czas leciał bardzo szybko, włączyłam sobie ulubioną muzykę i trochę krążyłam po domu podrygując, trochę leżałam. O pierwszej w nocy dołączył do mnie mąż i już razem liczyliśmy i odmierzaliśmy czas.
Wreszcie, około 4:30, w czasie kolejnego telefonu do położnej zdecydowałyśmy, że powoli może się do nas wybierać. Nie czułam jeszcze takiej potrzeby, ogólnie czułam się dobrze i bezpiecznie w domu sama z mężem.
Ból nasilił się na tyle, że zaczynałam już mruczeć w skurczach i skupiać się na rozluźnianiu. Mniej więcej pół godziny później położna była już u nas. Oczywiście zaczęło się od badania i skromnej nadziei, że mimo łagodnych do tej pory skurczy będzie jakiekolwiek rozwarcie. Było! Dobre 3-4 cm. Walczyliśmy dalej.
W miłej atmosferze, przy muzyczce, żartach i opowieściach wszelkiej maści. No, powoli przestawałam być w stanie mówić w czasie skurczu, czasem opowieść była poszarpana.
Tym sposobem dotrwaliśmy nie wiadomo kiedy do godziny 9, kiedy to okazało się, że właściwie mogę powoli próbować przeć. Nieco wcześniej dołączyła do nas druga położna, która miała asystować przy finale. Jakieś mi się to dziwne wydało, żadnego kryzysu, „łagodne” skurcze. Oczekiwałam czegoś takiego, co zwali mnie z nóg i sprawi że ściany zadrżą w posadach od mojego wrzasku, a tymczasem nic… Jak to mówią, miłe złego początki!
Wszędzie czytałam, że najtrudniej doczekać pełnego rozwarcia, a potem to już pikuś. U mnie było dokładnie odwrotnie.
Okazało się, że wcale nie mam wielkiej ochoty przeć, ani instynkt nie podpowiada mi kiedy i jak to robić. Dodatkowo szyjka, mimo rozwarcia, jakoś tak „zamykała się/zawijała?” nad głową malca i nie chciała go przepuścić.
Moja położna trochę musiała nią pomanewrować, żeby ułatwić główce przeciśnięcie się i przyznaję, były to najbardziej bolesne chwile porodu. Gdzieś w trakcie tego odeszły mi wody. Potem z kolei, nie umiałam sobie znaleźć żadnej sensownej i pasującej mi pozycji do tego nieszczęsnego parcia. Znowu, gdyby nie pomoc położnej, która sama zaproponowała najbardziej efektywną pozycję (w kucki), pewnie robiłabym to zupełnie na pałę bez najmniejszego efektu. Jak już wspomniałam, skurcze były słabe, rzadkie, czasem nawet co 3 minuty.
W związku z tym mąż dostał niebagatelne zadanie – drażnienie sutków w celu wyprodukowania naturalnej oksytocyny. I faktycznie, masował tak w przerwach między skurczami przez całą drugą fazę porodu. Pod koniec miałam już tego serdecznie dosyć!
Kryzys przyszedł kiedy po raz kolejny sięgnęłam do krocza i po raz kolejny stwierdziłam, że główka jest CAŁY CZAS na tej samej wysokości, pomimo że dawałam z siebie wszystko. Młody wysuwał się i cofał, wysuwał i cofał… Naprawdę byłam zawiedziona. Zdawało mi się, że jestem silna, że raz dwa wypchnę malca a tu guzik!
W tamtej chwili byłam tak zdesperowana, że błąkały mi się po głowie myśli o nacinaniu i podawaniu oksytocyny, byleby tylko jakoś to poszło. O ironio! Modliłam się w duchu, żeby gdzieś w czeluściach torby mojej położnej znalazła się jakaś malutka ampułka z tą substancją… Tymczasem trzeba było zacisnąć zęby, dosłownie, i zmagać się dalej. Zagrzewana do walki przez obie położne i męża parłam ile wlezie. Kiedy już byłam absolutnie załamana i zrozpaczona, nastąpił przełom. To chyba ten słynny kryzys i wyrzut adrenaliny potrzebny aby dokończyć dzieła… Maleństwo przyszło na świat tuż po 11, po dwóch godzinach parcia. Oczywiście, okręcone pępowiną, ale całe i zdrowe. Boże, co za ulga…
Z podłogi, z klęczek, przeszłam na sofę, gdzie miałam jeszcze urodzić łożysko. Maluch oczywiście od razu trafił na mój brzuch. Nastąpił szereg czynności wykonywanych w zawrotnym tempie, połowy z nich nie ogarniałam, 6 rąk oceniało, wycierało i okrywało dziecko, zaciskało klips na pępowinie, a następnie przecinało ją, wycierało mnie z krwi i smółki, zbierało stosy brudnych prześcieradeł, ręczników i podkładów medycznych (no, może nie całe stosy, ale trochę tego było), badało brzuch, oczekiwało na urodzenie się łożyska itd. Łożysko urodziło się bardzo szybko, na szczęście całe.
Po oględzinach krocza okazało się, że pękła jedynie śluzówka – nieznacznie – położna założyła parę szwów. Chyba zaraz po tym, jak już byliśmy wreszcie ogarnięci i przestałam wreszcie pojękiwać z bólu – tak, niestety, moment urodzenia dziecka to jeszcze nie koniec cierpienia – zaczęliśmy próby przystawiania do piersi.
Po ostatecznym zakończeniu wszystkich niezbędnych czynności, mogłam przejść do sypialni, gdzie zostałam wygodnie ułożona i kontynuowaliśmy naukę ssania. Trwało to czas nieokreślony, w ogóle czas nie istniał dla mnie tamtego ranka. Domyślam się, że po około ustawowych dwóch godzinach, położna ponownie zbadała maluszka, zważyła, zmierzyła, ubrała i zajęła się z kolei mną, pomogła przejść pod prysznic itd. Nie wiem, ile czasu jeszcze z nami była, na pewno wypełniała stosy papierów i udzielała nam ostatnich rad. Wreszcie (niestety), zamknęły się za nią drzwi, a my zostaliśmy z tym „fantem”… ale to już inna historia.
Podsumowując… Mówią, że poród jest jak przebiegnięcie maratonu. Ja bym tego tak nie nazwała. Na pewno nie przebiegłabym takiego dystansu, musiałabym umrzeć gdzieś na piątym kilometrze… natomiast udało mi się urodzić. Będę to wspominać jako jedno z najlepszych doświadczeń w moim życiu.
Przez cały czas byłam absolutnie spokojna, że wszystko przebiega prawidłowo, no może z wyjątkiem tego chwilowego kryzysu. Czułam się absolutnie zaopiekowana, bezpieczna.
Mam jednak poczucie, że moje ciało i mózg nie zareagowały na poród w stu procentach książkowo. Nie odczułam „wyłączenia się” z rzeczywistości i „włączenia się” gadziego instynktu, nie było żadnej „pierwotnej mocy” ani „przepływu energii”. Tylko ciężka praca. Za to miałam poczucie, że mnie tam wtedy nie było, że jakbym patrzyła na to wszystko z boku, jakby to nie działo się ze mną. Nigdy wcześniej nie czułam się w ten sposób.
No i ostatnie wielkie rozczarowanie: mówią że ból przychodzi i odchodzi, prawda jest taka, że na zmianę boli bardzo i nieco tylko mniej…