Mówię: Łucja dawaj, dzieciaku. Położna pyta czy chcę główkę dotknąć. Ja w amoku: nie, dawaj kobieto jedziemy z koksem…
Dziewczyny dziś o 4.05 urodziłam silami natury córeczkę Łucję. 3300 gram. Po 4 latach od cc.
Wczoraj były moje urodziny, ogólnie świętowaliśmy, bo i u synka festyn przedszkolny i moje święto. Generalnie nastrój mój był taki, jakby ktoś z granatu zawleczkę oderwał. To nie było zdenerwowanie, ale Mega Wk… Wszystko – absolutnie wszystko – było nie tak.
Poza tym jeszcze synek coś zaczął gorączkować. Tego dnia byłam może bardziej aktywna fizycznie, bo bawiliśmy się w różne gry, sporo dreptałam.
Wieczorkiem, kiedy synio poszedł spać, jak co wieczór zaczęłam smarować sutki wiesiołkowym olejkiem, dla lepszego nawilżenia. Mój mąż tak się nakręcił, że mi pomoże, że małe tête-à-tête urodzinowe było. Kto wie kiedy znowu poszalejemy…
Po tym zaczęły się skurcze. Gdzieś koło 23.00 to było. Poszłam do wanny… nie było mowy, żeby w niej usiąść czy się położyć… W kucki polewałam się wodą. Skurcze nie ustawały.
Zaczęliśmy mierzyć długość i częstotliwość. Co 5 min takie 40 sekundowe.
Ostatnie toalety. Decyzja jedziemy do kliniki. Była godzina po 1. Synka śpiącego doglądała sąsiadka.
W klinice położna mierzy rozwarcie… rozwarcia brak, kanał drożny. Horror skurczowy na ktg i boli jak cholera.
Słyszę po godzinie śpiewkę:
– Ale tu się nie piszą żadne skurcze…
Badanie szyjki – zgładzona, rodzimy.
Mąż jedzie zawieźć synka do babci. A ja pod prysznic. Nie wiem ile tam siedzę, ale pomaga. Położna zaprasza na badanie… i mamy 8 cm… Znów ktg, żeby monitorować tętno dziecka. Tym razem kładę się na to ktg i czuje chluuuup wody… zielone (!). Położna podłącza pelotę, aby monitorować dziecko. Mogę na klęczkach podparta, bo słychać tętno.
Parte się zaczynają, mąż wraca. O nareszcie… podaje wodę, kulki mocy, jest.
Z 6 partych i nic. Położna mierzy 10 cm jest, ale nie mogę jej urodzić.
Mówię: Łucja dawaj, dzieciaku.
Straszą mnie cesarką w ostatniej chwili w znieczuleniu ogólnym (tak jak było z synkiem), zmieniam pozycję na plecy.
Zakładają na nogi oparcia i prę… Raz położna nacina, pyta czy chcę główkę dotknąć.
Ja w amoku: nie, dawaj kobieto jedziemy z koksem…
Położna przyciska za plecy, a ja czuję, że idzie…
Jeszcze jedno parcie i WYSKOCZYŁA jak z procy i zafajdała matkę… (matka też nieźle dawała swoją drogą…)
Dziecko wędruje do mnie, taka piękna, choć g*wniana chwila, czekamy z pępowiną, po ok. 10 minutach odcinamy, a później córę przejął mąż.
Oględziny, punktacja na brzuchu. Rodzę łożysko chwilę po podaniu kreski oxy.
I szycie… szycie zajmuje około 40 minut, bo i ponacinana, i popękałam. W sumie z 12-15 szwów.
Idę (tak idę po tym) pod prysznic, myję się i idę na salę (!!!).
I tulenie i cycowanko 4 godziny. Niunia śpi, a ja na haju piszę tą relację.
W tym miejscu chcę podziękować wszystkim rozkwitowym dziewczynom, które tam spotkałam, a przede wszystkim: Emilia Jaworska, Gosia Górska, Agnieszka Szyszko, no i cudowna położna środowiskowa Helenka Marczuk. Dzięki nim moje marzenie się spełniło.
Rozkwit uleczył traumę pierwszego porodu i zainspirował, nauczył jak w tym niezwykłym czasie odnaleźć siebie, jak odbierać sygnały ze swego ciała i współgrać w harmonii, aby poród postępował.
Personel w klinice był spokojny, opanowany i – mimo, że beton położniczy – to pozwalali na ruch w czasie porodu. Uszanowano moje prośby z planu porodu i nie przestaję ich przepraszać za moje pyskówki. Następny poród… domowy.
Pozdrawiamy gorąco i zachęcam, aby nie rezygnować z marzeń.