Po porodzie i lekarz, i położna przyszli nas przeprosić, tłumacząc to pośpiechem porodu, ale dla nas to już było nieważne. Dominowała radość i miłość.

 Wspomnienie porodowe rok po tym wydarzeniu? Czemu nie ! Wracam z sentymentem do tych magicznych momentów, a spisałam je na świeżo, gdy Wiktor miał tydzień i dwa dni…
Termin porodu wyznaczony przez ginekologa był na 13 czerwca, a mój syn stwierdził, że powitanie rodziców nastąpi szybciej – dzień po Dniu Dziecka.
Końcówka maja była trochę stresująca, zbliżał się 39 tydzień ciąży, wszystko więc mogło się wydarzyć. Stresu dodawał fakt, że mąż z wyjazdu miał wrócić 28 maja, a i moja doula – Emilka w tym czasie była poza zasięgiem.
Pilnowanie poziomu cukru i dieta trzymały mnie w ryzach, a wyznaczone godziny posiłków i pomiary glukometrem nadawały rytm dniom w tym czasie.
Bóle przepowiadające miałam od paru dni, jednak doula mnie uspokoiła, a ja naprawdę starałam się zachować ten spokój.
Całą ciążę chodziłam na jogę, spacerowałam, jadłam pysznie, ale i dietetycznie, medytowałam, zaczytywałam się w “Błogosławiony stan umysłu”, chodziłam na spotkania do Rozkwitu, rozmawiałam z doulą, zajmowałam się sobą.
30 maja mieliśmy wyznaczone pierwsze ktg. I co? I pstro. Lekarz powiedział, że zapis jest okej i widzimy się za tydzień. Dzień później napisałam douli, że odchodzi mi czop, jej odpowiedź brzmiała tak: “Ej poród jest nieprzewidywalny, to może być za 2 godziny, 2 dni lub 2 tygodnie… spokojnie”.
No to dalej brałam się za to uspokajanie i planowanie zajęć do wyznaczonego terminu. Na 2 czerwca umówiłam się do mojej fryzjerki i do kosmetyczki, no bo przecież zdążę, jeszcze tyle czasu.
I…. czekałam… czekałam… skurcze wieczorami przychodziły i odchodziły, pojawiały się i znikały, były nieregularne. Bartek w pracy ustalił, że już nigdzie nie wyjeżdża dalej niż 200 km od domu, ale 1 czerwca wyjechał jeszcze na szybko do stolicy coś załatwić, a wieczorem pojechaliśmy po pizzę, bo miałam tak wielką ochotę na kaloryczny posiłek. Gdy tak szliśmy do pizzerii mąż mówi:
Co ty tak dziś człapiesz i sapiesz?
A nie wiem, jakoś tak mi dziś chyba z tego gorąca już ciężko – odparłam
Wróciliśmy do domu, a był fajny ciepły wieczór, to jeszcze nie kładliśmy się porozmawialiśmy, wspólnie rozmarzyliśmy, jak to będzie fajnie już we trójkę. Powoli zaczęły pojawiać się skurcze, ale były jakieś inne.
Zaczęliśmy je mierzyć. Spojrzałam na zegarek była 22.00. Zaczęłam chodzić po domu, żeby uśmierzyć ból, bo te przepowiadające mijały, gdy spacerowałam. Doszły do tego bóle krzyża, więc Bartek zaczął mnie masować. Trochę zelżało. Postanowiliśmy położyć się spać. Mąż chrapał, a ja miejsca sobie znaleźć nie mogłam. Gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki, skurcz mnie wybudzał i wymuszał podniesienie się z łóżka.
I tak wędrowałam po domu w środku nocy, w ciszy i ciemności, jak Pan Dulski na Kopiec Kościuszki lub w skurczu bujałam się na fotelu przeznaczonym do karmienia, jednocześnie szeptałam i cedziłam przez zęby w stronę brzucha:
– „Wiktorku spokojnie, wszystko jest dobrze, damy radę”.
Między skurczami opowiadałam mu o jego pokoju, o tym, że za jakiś czas będziemy się tulić.
Zachodziłam tylko do sypialni i wybudzałam Bartka na rozmasowanie krzyża.
– Wstawaj… boli mnie… masuj! – mówiłam głosem nie znającym sprzeciwu
O 5 rano zdecydowałam się zadzwonić do Emilki:
– Mam skurcze co 3 min – szepnęłam w słuchawkę
– To co robimy? – usłyszałam zaspany głos douli
– Póki co daję radę… albo przyjedź o 8.00
Obudziłam Bartka. Powoli poczłapałam pod prysznic, a on żeby zająć czas, ogarnął mieszkanie i pojechał do firmy dokończyć pracę.
Emilka przyjechała o 8.00 i niemal od progu powiedziała mi:
– No brzuch to masz nisko, ale za logicznie mówisz jak do rodzenia…
Po krótkiej rozmowie Emilka zdecydowała się wykonać na mnie jedną z procedur Bowena, po której wszystko zaczęło nabierać tempa. Wysłałyśmy Bartka, by pojechał po piłkę do porodu, a w tym czasie Emilka zaczęła masować mi krzyż, zaparzyła liście malin i zapaliła kominek z lawendą i szeptała mi wzmacniające i motywujące słowa. Była mi ogromnym wsparciem emocjonalnym.
Bartek zaczął mierzyć czas między skurczami. Gdy nadchodził czas skurczu kładłam się na piłę i oddychałam, charczałam, wyłam, a Emilka masowała mi krzyż, mówiła do mnie, że ten skurcz minie (a wydało mi się, że każdy skurcz trwał i trwał). Popłynęłam z tym, falowałam na skurczach, które stawały się coraz mocniejsze. Pomiędzy skurczami odpływałam, jakby w półśnie, nie byłam obecna w pokoju.
W powietrzu unosił się zapach lawendy z pomarańczą pomieszany z kawą, którą Bartek z Emilką pili podczas rozmowy. Strzępki ich rozmowy gdzieś obijały mi się o uszy, ale i zaczęły nieprzyjemnie drażnić.
W pewnym momencie miałam już dość masowania, nie pasowała mi pozycja, w której byłam, irytowało mnie wszystko. Wstałam i na drżących nogach szybko uciekłam do ciemnej łazienki, pod prysznic. I tak pod ciepłym natryskiem przeżywałam każdy nadchodzący skurcz. Przyszła do mnie Emilka zapaliła świecę i kominek z lawendą. Poczułam nagle, że muszę uklęknąć. Emilka otworzyła drzwi kabiny prysznica i była ze mną podczas skurczów, które były mocne, mocniejsze niż wcześniej, rozpierające.
Koło godziny 11.00 zaczęłam mówić o umieraniu, chciałam uciekać, krzyczałam, że chcę adoptować dziecko. Chciałam, by to się skończyło. To był słynny kryzys 7 cm. Szybki tel. do przecudownej położnej Gosi z prośbą o przyjazd i sprawdzenie rozwarcia.
Gosia przyjechała, ale ja to już słabo pamiętam. Zbadała mnie i powiedziała do Bartka:
– Ubierać się szybko, może zdążycie
Emilka pomogła mi wyjść spod prysznica i ubrać się. Stałam półprzytomna w przedpokoju i patrzyłam w oczy Gosi:
– Oddychaj – szepnęła
Jakimś cudem udało mi się na pół-siedząco umościć się z tyłu auta. Emilka masowała mi krzyż, ja kurczowo trzymałam się przedniego fotela i przetrzymywałam skurcze. Strasznie się dłużyła ta droga do szpitala. Podjechaliśmy pod drzwi porodówki. Weszliśmy na izbę przyjęć, a tu wszystko potoczyło się lawinowo: przyjęcie do szpitala i podsunięte dokumenty do podpisu (długopis mi się trząsł w dłoniach, a papierów przybywało), zamiana sukienki na ubranie szpitalne.
Usiadłam na wózku i nogi mi się trzęsły, jakby były z waty, dyszałam już jak pies z językiem na wierzchu, było mi duszno. Bartek z Emilką szli dookoła na porodówkę, a ja zostałam tam wwieziona windą przy niewybrednych komentarzach personelu.
Na sali porodowej od kogoś z obecnego tam personelu usłyszałam:
– Niech pani wskakuje na łóżko
– Co? – odpowiedziałam ze złością pomieszaną ze zdziwieniem – W życiu… oszalała pani, jak podniosę nogę, to mi dziecko wypadnie!!!
Poczułam, że ktoś łapie mnie za ramiona i nogi i… 1, 2, 3 i leżę na łóżku, zgięta w pół. Przez myśl mi przeszło: “Ale ja chce rodzić na klęczkach!!!”.
Okazało się, że powiedziałam tą myśl na głos. Na te słowa odezwała się jakaś kobieta między moimi nogami (okazało się, że to położna) powiedziała, że nie ma sensu, bo czasu mało. Zaczęto mnie bombardować pytaniami, na które odpowiedź znał mąż i doula, ale ich nadal nie było. Nie miałam też dokumentów tj. karta ciąży i książeczka kontroli cukrzycy.
Byłam na porodówce SAMA z obcymi ludźmi, bez wsparcia, mogłam liczyć tylko na siebie. Przez chwilę szukałam zrozumienia w oczach personelu, jakiegoś znaku, choć trochę otuchy. Znalazłam ją w oczach młodej dziewczyny tuż obok mnie. Wyczuwałam też jakieś napięcie i nerwy, zaczęłam się bać. Przyszedł lekarz i zaczął na mnie krzyczeć, dlaczego tak późno przyjechałam i że jestem nieodpowiedzialna, bo przy cukrzycy tak siebie i dziecko narażam. Dalej było jeszcze lepiej:
– No i patrzy pani tak się kończą te porody domowe. Jak bieda to do szpitala – powiedział
– To nie jest poród domowy! – krzyknęłam do niego
– To czemu tak późno pani przyjechała?
– Bo tak chciałam!
Ktoś mierzył mi ciśnienie, ktoś inny zakładał wenflon, jeszcze ktoś inny zadawał mi jakieś bzdurne pytania. A douli nadal nie było. Nagle położna krzyknęła:
– Przyj !!!
– Nie umiem!!!
Rozejrzałam się dookoła Emilki nadal nie ma obok mnie.
– Czekajcie… bez Emilki… bez douli nie rodzę…..Eeeeemmmiillllkaaaaaaaa!!!!!
Lekarz na to:
– To w szkole rodzenia przeć nie uczyli? Męża pani nie wzywa?
Położna powtórzyła: Przyj !!!
Zamknęłam oczy. Nagle ktoś ścisnął mi dłoń, pochylił się nade mną, zapach lawendy doszedł do mojego nosa. Uffff to Emilka. I parłam, jak jeszcze nigdy w życiu. Emilka pochylona nade mną do ucha powiedziała:
– Dobrze Ci idzie, jeszcze momencik, dasz radę!
Dotknęłam mokrej główki mego synka, nabrałam powietrza i… stało się… wyskoczył Wiktor. Przestałam na chwilę oddychać, patrzyłam z niedowierzaniem na to co widzę. Jego pierwsze “auła auła” o godzinie 12.45 oznajmiło koniec starego życia, koniec tamtej mnie, narodziła się nowe ja-matka.
Niestety mimo wcześniejszych zapewnień nacięto mi krocze, ale to było nic w porównaniu do tego, co stało się za momencik. Najpiękniejsza chwila w życiu. Cud.
Dostałam swego synka na brzuch, moje maleństwo, o które dbałam całe 9 miesięcy, mogłam spojrzeć w jego mądre, ogromne oczy. Nagle pojawił się Bartek, by przeciąć pępowinę, a dodać należy, że wcale miało go nie być.
Rodzenia łożyska i zszywania nie pamiętam, byłam zajęta Wiktorkiem. Patrzyłam w te małe oczka, pełne ufności i ciekawości. Przytuliłam go i szeptałam, że jestem, że wszystko dobrze, że zmieniło się tylko miejsce jego pobytu.
Zostaliśmy w końcu sami. Bartek pocałował mnie i synka czule w czoło. Przytulaliśmy się, a uśmiech i łzy radości nie schodziły nam z twarzy.
Emilka pomogła mi przystawić pierwszy raz Wiktora do piersi, co rozpoczęło naszą mleczną drogę. Ilość emocji, uczuć, która się pojawiła w tym czasie była ogromna. Dominowała radość i miłość. Kontakt skóra do skóry trwał 2 godziny i 15 minut. Po tym czasie przewieziono nas na połóg i rozpoczęliśmy nowy etap życia.
I tak powstała rodzina, moja rodzina. I oczywiście tę historię Bartek i Emilka mogą opowiedzieć zupełnie inaczej.
P. S. 1 O tym dlaczego tak późno Emilka z Bartkiem dotarli do mnie dowiedziałam się później. Mianowicie personel szpitala zatrzymał ich i nie pozwolił do mnie wejść.
P. S. 2 Po porodzie i lekarz, i położna przyszli nas przeprosić, tłumacząc to pośpiechem porodu, ale dla nas to już było nieważne.