Pierścień ognia, kiedy wychodziła główka paradoksalnie wspominam bardzo dobrze. Czerpię z niego olbrzymie poczucie siły.

Na poród czekałam i czekałam. Od początku nastawiałam się na rozwiązanie po terminie, bo tak wynikało z długości cyklu, którego nie uwzględniła ginekolożka. Nie denerwowałam się zbytnio, ale we środę na wizycie zbadała mnie i powiedziała, że szyjka zgładzona. 

Zadowolona zadzwoniłam do Gosi, naszej cudownej położnej i poprosiłam o ocenę. Czułam jakieś delikatne skurcze i naiwnie myślałam, że to już. Oczywiście okazało się, że o żadnym zgładzeniu nie ma mowy i tak czekaliśmy kolejne dni, urozmaicane codziennym ktg u bombowego ginekologa, okazjonalnymi koktajlami położnych, wieczornymi przepowiadaczami i nerwowymi telefonami do Gosi. 

W końcu nadeszła poniedziałkowa noc, dwa tygodnie po terminie. Około 2 obudziły mnie skurcze i nie pozwoliły zasnąć. Byłam zachwycona. Poskakałam na piłce, wzięłam kąpiel, a skurcze nie przeszły, więc dałam znać Gosi, że chyba będzie się działo. Wpadła do nas po dyżurze, o 7 rano, zbadała i rzekła: 3 cm. To TO. Ustaliliśmy, że wróci do domu się przespać, a my będziemy dawać znać. 

Skurcze były słabe i stosunkowo nieregularne. Ich częstość to spadała, to rosła. Trochę mnie to drażniło. Czytałam książkę, bawiłam się z kotami, dzień jak co dzień. 

Około 17 wróciła Gosia, poszliśmy we trójkę na spacer. W skurczu przystawałam i przytulałam się do Kuby, mojego męża. W ciąży przeczytałam wszystkie historie porodowe i w cichości ducha uważałam, że spacerowanie w trakcie porodu to szaleństwo. Zmieniłam zdanie. 

Wróciliśmy do domu, skurcze nadal raz były częściej, a raz rzadziej. Zjedliśmy gołąbki na wzmocnienie, a Kuba poszedł zagniatać ciasto na chałkę. Atmosfera była jak na spotkaniu ze znajomymi – ploteczki, herbatka i suszone jabłka. Ale gdzie ten poród? Gdzie te bóle, krzyki, chlustające wody? Taki stan utrzymał się gdzieś do pierwszej w nocy, a więc prawie dobę od pierwszych skurczy. W międzyczasie dojechała druga położna, Ewa. 

Dziewczyny poradziły nam się poprzytulać albo przespać, a same drzemały na kanapie. Mój mąż był już dosyć zdenerwowany brakiem postępu i powiedział, że jego zdaniem, jeśli nic nie ruszy do trzeciej, powinniśmy jechać do szpitala. Wiedziałam, że to fatalny pomysł. Nie odeszły mi wody, więc nic nas nie goniło, mogłabym sobie rodzić jeszcze tydzień i czułam się z tym dobrze. Gosia zadzwoniła do naszego ginekologa, żeby uspokoił Kubę. Ustaliliśmy, że nic złego się nie dzieje i zostajemy w domu. Namówiłam męża, żeby się zdrzemnął i wtedy skurcze ruszyły. 

Były krzyżowe, dosyć bolesne, ale do wytrzymania. Spędzałam je na stojąco, oparta o parapet albo stół. Pojękiwałam sobie i jakoś szło. Kilka razy przyszła mi do głowy myśl, że może lepiej byłoby mi ze znieczuleniem, ale na szczęście pomiędzy skurczami zapominałam o sile bólu i nie bałam się kolejnego. Kilka skurczy złapało mnie na leżąco. To dopiero był ból! Nie mam pojęcia jak kobiety dadzą radę urodzić na leżąco. Około szóstej rano, we środę, zaczęły się parte. Spędziłam je w toalecie, każdy podrywał mnie na nogi. Tylko pozycja stojąca pozwalała mi znieść skurcze. 

Po jakimś czasie dziewczyny zaprowadziły mnie na przygotowaną matę. Oparłam się o piłkę i parłam. Pomiędzy skurczami zasypiałam. Ściskałam Kubę za ręce, krzyczałam z całej siły. 

Wydaje mi się, że ten etap trwał chwilę, ale ponoć minęła godzina. Pierścień ognia, kiedy wychodziła główka paradoksalnie wspominam bardzo dobrze. Czerpię z niego olbrzymie poczucie siły. 

Pytałam Gosię ile jeszcze tych skurczy, a ona odpowiadała, że jeszcze jeden, góra dwa. Nie powiem, pomagało. 

Nagle, nie wiem kiedy i jak, poczułam wyślizgiwanie się ciałka, co romantycznie porównuję do zwojów białej kiełbasy. Gosia podała mi synka i mam nadzieję, że tę chwilę zapamiętam do końca życia. Spojrzał na mnie i zaczął płakać. Był cudny. Bez krwi, mazi, różowiutki jak na filmach. W momencie brania Felka na ręce uklękłam i wtedy plumknęło łożysko. Uczucie dziwne, ale nie nieprzyjemne. 

Po chwili Kuba wziął małego na ręce, sama przecięłam pępowinę i zaczęło się szycie. Gosia założyła chyba trzy szwy, ale to był najbardziej bolesny moment całego porodu. Okropieństwo. 

Dalszego ciągu nie pamiętam. Ponoć drzemałam z synem w ramionach, on smacznie zajadał, a Kuba tulił się z nami. Zmęczenie wzięło górę.

Od porodu minęło prawie trzy miesiące, a ja tęsknię za tym uczuciem. Chciałabym znowu urodzić. Poczuć tę siłę, zmęczenie i skrystalizowane szczęście na samym końcu. A teraz idę potulić mojego idealnego synka.