Nigdy nie myślałam, że będę w życiu w takiej sytuacji, jak na filmach. Że będę ręką sprawdzać w aucie, czy nie czuję główki dziecka. Że będę czuła, jak ono przesuwa się we mnie niżej. Droga do szpitala trwała 18 minut, które zapamiętam na całe życie.
Prawie pięć lat po pierwszym porodzie (jego opis jest tu: Kasia z córką) znów ta sama historia – ciąża, oczekiwanie na malucha, wielka niewiadoma…
Wszystko tak samo, a jednak wszystko inaczej. Czułam, że ten człowiek w brzuchu jest inny – ma inny temperament, inne upodobania. Byłam ciekawa, jak będzie wyglądać nasza historia.
Nie spieszyło mi się do porodu, od początku ciąży zapowiadałam, że planuję urodzić po terminie. A jednak w ostatnim tygodniu przyszło to typowe dla końcówki ciąży zniecierpliwienie, wyczulenie na każdy objaw, który mógłby zapowiedzieć poród, lekkie poddenerwowanie.
Termin przyszedł, minął, pierwszy raz byłam po terminie i chwilami trudno było mi utrzymać ten stan spokojnego oczekiwania bez zniecierpliwienia.
Dwa dni po terminie wieczorem zdałam sobie sprawę, że czuję lekkie, w zasadzie nieprzyjemne skurcze, równiutko co 20 minut. Nigdy nie czułam tak regularnych bóli z takimi dużymi odstępami, poza nimi nic się nie działo…
Postanowiłam spędzać czas normalnie – wykąpać się, położyć spać, ale obserwować. Gdzieś w głębi duszy miałam przeczucie, że to już się nie wyciszy. Bóle i emocje, że to może „to” nie pozwoliły mi szybko zasnąć, ale ostatecznie zapadłam w głęboki, nieprzerywany niczym sen.
Obudziłam się rano. Co dziesięć minut przychodził do mnie nieprzyjemny skurcz, jednak był dość lekki, radziłam z nim sobie zupełnie. Mogłam oddychać, a po dwóch oddechach przechodził i dalej mogłam swobodnie rozmawiać.
Regularność była obiecująca, ale, pamiętając skalę bólu i częstotliwość skurczy z pierwszego porodu, wiedziałam, że jeszcze za wcześnie na dalsze kroki. Do naszego łóżka przyszła córka, przytulaliśmy się we troje, rozmawialiśmy, wygłupialiśmy się, celebrując rodzinną sobotę. Na wszelki wypadek poprosiłam jednak męża o odprowadzenie naszej córeczki do dziadków.
Około 10:00 oni wyszli, a ja siedziałam w wannie, w dobrym humorze, myśląc, że chciałabym, żeby to ruszyło – w jedną lub w drugą stronę, bo nic się nie zmieniało. W moim pierwszym porodzie pojechaliśmy do szpitala chyba trochę za wcześnie (a przynajmniej tak mi powiedzieli na izbie) – bardzo chciałam uniknąć tego tym razem. Choć ten stan był już dość męczący, czułam się obolała, to stwierdziłam, ze skoro mogę rozmawiać, jeść, a nawet odpoczywać, to jeszcze „nie to”.
W zamian cieszyłam się nagłym czasem podarowanym nam z mężem – tylko we dwoje – mamy go przecież tak niewiele. Rozmawialiśmy, przytulaliśmy, postanowiłam się zdrzemnąć.
Miałam takie wrażenie, że ciało dostosowuje się do tego, czego potrzebuję. Kiedy uznałam, że jestem zmęczona tym, co się dzieje, postanowiłam się zdrzemnąć, a skurcze w zasadzie wtedy wyciszyły się.
Byłam jednak spokojna o to, że wrócą, kiedy poczuję się na siłach i może wtedy coś się rozkręci. Spałam. Wszystko, co się działo, było zupełnie inne od pierwszej fazy mojego pierwszego porodu. Wtedy nie umiałam jakoś „ogarnąć” tego bólu, choć nie układał się w regularnie skurcze. Nie umiałam w żaden sposób ocenić, czy to już, czy nie, miotałam się we własnym ciele, niespokojna, niewiedząca kiedy coś się rozkręci. Był to dla mnie najtrudniejszy moment z całego porodu.
Teraz inaczej – mimo tego, że czułam się raczej „źle” – wiedziałam, z czego to wynika, z ogromnym optymizmem czekałam na „właściwą” akcję, doceniałam każdą chwilę z mężem, czułam bardzo duży kontakt z moim ciałem i umiałam z nim współpracować.
Około 12:00 stwierdziłam, że jestem gotowa próbować dalej. Pomyślałam sobie, że skoro mam zacząć rodzić, to muszę mieć na to siły i poprosiłam męża o odgrzanie mi lasagne. Zaraz potem bóle znacząco się wzmocniły, przeczekiwałam je, kręcąc biodrami na czworaka na podłodze i poprosiłam męża o telefon do naszego lekarza z informacją, że się już dzieje.
Lekarz powiedział nam, żebym wzięła no-spę, weszła do wanny i przyjechała na kontrolę, jeśli bóle nie wyciszą się po pół godziny. Zrobiłam tak. Weszłam do wanny i… wszystko ucichło! Kolejny skurcz nie przyszedł… czas płynął, a mnie absolutnie nic nie bolało. To wydawało się niemożliwe, byłam w zasadzie przekonana, że się już nie wyciszy, skurcze po obiedzie zrobiły się dość mocne, charakterystyczne… A tu spokój, odpoczynek. Wyszłam z wanny trochę zdezorientowana.
Założyłam bieliznę, poszłam do sypialni i za chwilę zmiótł mnie z nóg skurcz tak mocny, że nie mogłam już powstrzymać krzyku. Typowy, silny, porodowy skurcz, wywracający mnie całą na drugą stronę…
Leżałam z mężem na łóżku, czekając, aż przejdzie. Wiedzieliśmy, że musimy się spieszyć do szpitala. Drugi przeogromny skurcz przyszedł zaraz po pierwszym. Razem z nim poczułam, jak odchodzą mi wody. Była 13:15.
Razem z tymi skurczami przyszła do mnie kompletna zmiana świadomości. Już nie czekałam, aż te nieprzyjemne odczucia w brzuchu się „rozkręcą”, już rodziłam. Z ogromnymi bólami, uniemożliwiającymi myślenie. Zaczęliśmy zbierać się w ogromnym pośpiechu.
Zarzuciłam tylko w przedpokoju na siebie sukienkę, chwyciliśmy torbę, skurcze przychodziły jeden po drugim, tak mocne, że nie mogłam utrzymać się na nogach i wrzeszczałam… i… tu poczułam znajome uczucie. Zajęło mi kilka sekund, zanim je rozpoznałam. Ale przypomniałam sobie, co to i naprawdę się przestraszyłam.
Powiedziałam do męża tylko:
„To są już parte. Nie wiem, czy zdążymy”.
13:21 zamykaliśmy za sobą drzwi do domu, a kolejne minuty wracają do mnie w stop-klatkach, w sekwencjach scen. W pierwszej z tych scen klęczę na podłodze windy, wiozącej nas do garażu, wrzeszcząc z bólu tak głośno, jak jeszcze nigdy w życiu. Dochodzę do auta.
Dalej pamiętam przeogromny ból skurczy, pamiętam, że raz wyrwało mi się po jednym „nie dam rady”, ale zaraz powiedziałam do siebie i do męża głośno: „dam radę. Dobrze mi idzie”.
Ale przede wszystkim pamiętam, że w każdym skurczu, wraz ze zwierzęcym rykiem, krzyczałam do męża:
„Ono wychodzi! Ono już wychodzi!!!”,
a on krzyczał do mnie:
„Nie przyj jeszcze! Nie przyj! Błagam cię nie przyj, wytrzymaj jeszcze kilka minut, już zaraz będziemy!!!”.
Nigdy nie myślałam, że będę w życiu w takiej sytuacji, jak na filmach. Że będę ręką sprawdzać w aucie, czy nie czuję główki dziecka. Że będę czuła, jak ono przesuwa się we mnie niżej. Droga do szpitala trwała 18 minut, które zapamiętam na całe życie.
13:39 wjechaliśmy na teren szpitala (na pamiątkę mamy bilet ze szlabanu z tą właśnie godziną). Pod samymi drzwiami szpitala biegł do mnie pędem ochroniarz z wózkiem. Zdążyliśmy. Tu już wiedziałam, że będzie dobrze, już nawet nie pamiętam tak bólu z tego momentu.
Na izbie przybiegła do mnie położna. Wspaniała, ciepła osoba, po której widać było ogromną radość. Radość z tego, że rodzi się nowy człowiek. Zerknęła tylko szybko – słowa „no, jest dziesięć, jedziemy rodzić” wypowiedziała z autentyczną radością. Zapytała jeszcze: „Jak masz na imię?”. „Kasia”. „A ja Monika”. I za to jestem jej bardzo wdzięczna, w sekundę zbudowała ze mną osobową relację, czułam się z nią tak bezpieczna…
Wjechaliśmy na salę, zrzuciłam długą sukienkę, ale nie dałam już rady założyć koszuli. Rodziłam nago, przykryta prześcieradłem, wokół mnie od razu zebrał się tłum uśmiechniętych ludzi. Oprócz mojej położnej była neonatolog, była pielęgniarka z przenośną pelotą do ktg i był lekarz, którego rola w moim porodzie była taka, że stał w pewnej odległości, uśmiechnięty, patrzył i powiedział z uznaniem: „ale pani pięknie rodzi!”. I była to rola niebagatelna, bo usłyszeć coś takiego w trakcie parcia, to jak dostać skrzydła i nową siłę do rodzenia.
Bolało bardzo. Byłam też bardzo, nieporównywalnie bardziej, niż za pierwszym razem, świadoma tego, co się dzieje z moim ciałem.
Czułam niesamowite pieczenie, trudne do wytrzymania – i wiedziałam, że to moja położna w tym miejscu ręką chroni krocze przed pęknięciem. Chyba tylko wdzięczność za to, że to robi, pozwoliła mi wytrzymać to uczucie. Położna wspaniale mnie prowadziła przez każdy skurcz, przez parcie i oddech. Czułam przechodzące niżej i niżej dziecko, czułam, że wychodzi główka. Położna powiedziała wtedy „poproszę żel” – i za to też będę jej niezwykle wdzięczna. Skupiłam się na tym, żeby przeć mimo bólu i dyskomfortu.
I tak, z kolejnym skurczem, pojawił się na świecie mój synek. Miał gęste, czarne włosy, sieć pajęczynowatych wybroczyn na buzi – spowodowanych intensywnym porodem, był idealnie zdrowy i zupełnie wymarzony, ważył 3,780 kg.
Była 13:52.
Jak się okazało, żel porodowy i przede wszystkim fantastyczna położna – spełnili swoje zadanie. Nie potrzebowałam ani jednego szwu. Nie miałam nie tylko pęknięcia, ale nawet najmniejszego otarcia. Już niedługo potem tuliliśmy się we troje – ja, mój mąż i nasz całkiem nowy syn, który już wtedy okazał się amatorem mleka, ssał pierś przez godzinę, mocno, z zadowoleniem przełykając.
Tak przywitałam na świecie drugie dziecko. Z perspektywy czasu widzę, że był to poród „idealny” – aczkolwiek moment bólu i strachu, czy zdążymy do szpitala, odcisnął się w nas mocno.
Mój mąż opowiadał, że kiedy wieczorem położył się spać, wszystkie emocje zaczęły mu puszczać i znów „słyszał” mój krzyk.
Personel szpitala jeszcze tego dnia żył chyba naszą historią, bo każdy, kto pojawiał się w moim pokoju, pytał z zainteresowaniem: „a to pani przyjechała w drugim okresie porodu?”, a od znajomych płynęły gratulacje. Nie tylko te z racji pojawienia się dziecka. Te od znajomych nam mężczyzn były skierowane do mojego męża i brzmiały: „Szacun, że dał radę prowadzić!”.