Sumując: poród – super! Niesamowite doświadczenie, idealne miejsce, great support.

Od czego się zaczęło? Z piątku na sobotę miałam w nocy takie bóle jak przy okresie, chyba były też te skurcze przygotowujące Braxtona-Hicksa, chociaż nie byłam pewna czy to skurcze czy nie (i dalej nie jestem). Mało spałam przez to, no i ciągle siku i siku. 

W sobotę rano to samo. Mąż napompował basen – i tak chcieliśmy przymierzyć jak się zmieści, zrobiliśmy małe przemeblowanie w naszym kuchnio-salonie. Ja ciągle nie byłam pewna czy to już się zaczyna czy nie, wybraliśmy się na spacer (jak się potem okazało tak właśnie zaczynała się I faza porodu).

Chodziliśmy prawie 3 godziny, z przerwą na burgera. Chciałam zjeść coś zdrowszego, ale ogromny nacisk na pęcherz sprawił, że pierwsze lepsze miejsce, w którym była toaleta okazało się naszym przystankiem na obiad (i tak nie był taki zły, ze świeżą sałatką). 

Potem zrobiliśmy zakupy – dużo zdrowsze: owoce, woda, przekąski, wszystko, co miało niedługo się przydać. Zdążyliśmy jeszcze skorzystać z bycia mężem i żoną przed zbliżającym się „postem” (ha, też taki porodo-wywoływacz).
Mieliśmy jeszcze ugotować coś zdrowego, ale mi już przeszła ochota na „duże” jedzenie – jogurt i chyba jakiś owoc i nic więcej już mi się nie chciało. Skurcze były coraz częstsze, a ja ciągle jeszcze się zastanawiałam czy to skurcze czy nie. 

Około 16.00 zadzwoniłam do mojej położnej Emmy i powiedziałam, że chyba coś się zaczyna, ale nie jestem pewna, powiedziałam że czuję coś co jakieś 10 min na 15 sekund, potem przechodzi. Potwierdziła, że wygląda jak początek i kazała mi dać jej znać, jak będzie częściej i dłużej, około 40 sekund. Ok. 

Pamiętam, że potem zaczęliśmy już całkiem przygotowywać nasze miejsce – powyjmowaliśmy te owoce, przekąski, ja jeszcze pozmywałam naczynia, muzyka relaksacyjna była już od jakiegoś czasu włączona. 

Wzięłam prysznic. Dobrze mi było w wodzie, potem chodziłam w kółko w wannie i się zastanawiałam – to już czy nie? 

Czop śluzowy (chociaż wolę tą angielską nazwę – show). Odetchnęłam z ulgą, ufff… to jednak TAK.

Cieszyłam się i dalej łaziłam w kółko w wannie. Odeszły mi wody – hura! Mierzyłam czas tych skurczy, wyszłam z wanny, chodziłam po domu, kołysałam się na piłce, oddychałam głęboko – tak jak uczyli na hypnobirthing. 

Zapaliliśmy świeczki, zgasiliśmy światło, zaczęliśmy aromaterapię – olejek lawendowy, na relaksację (potem szałwiowy, pomocny przy skurczach). Skurcze były już dłuższe, zadzwoniłam do Emmy. Słuchała przez telefon i sprawdzała na zegarku. Powiedziała że przyjedzie za pół godziny – super! Kochany zaczął napełniać basen. Czułam coraz mocniej te skurcze. 

Około 20.00 przyjechała Emma, zmierzyła mi ciśnienie i temperaturę, słuchała serduszka małego. Weszłam do basenu i zaczęłam się odprężać. Było mi super. Mąż co jakiś czas dolewał ciepłej wody, ja te skurcze czułam już na tyle mocno, że zaczęłam down-breathing, czyli wydechy mocne, z buczeniem. 

Dobrze mi się buczało. Na aaa, buuu i różne inne, śpiewanie w scholi okazało się tu całkiem pomocne. Skupiłam się tylko na oddechu, straciłam kontakt z tym co się działo dookoła (czyli weszłam w birthing zone, jak to śmiesznie określają w mojej książce) i buczałam dużo głośniej, nie ograniczałam się, wszystko jedno mi było co na to sąsiedzi (ci z naprzeciwka powiedzieli na drugi dzień że było cicho – akurat, ale ktoś z góry pukał w ścianę, mi tam było dobrze buczeć, policja nie przyszła, więc jakoś wytrzymali). 

W tej fazie mąż nie bardzo wiedział co robić, bo mówił coś do mnie, ja nie odpowiadałam, nie chciałam nic od nikogo, buczałam i już. Wybacz kochany – doceniam Twoją obecność, a jakoś nie miałam ochoty na masaże czy cokolwiek innego.

Emma co jakiś czas sprawdzała jak tam serduszko małego, zawsze był happy baby. Coś tam w trakcie jadłam czasem, ale mało, najbardziej to winogrona. I piłam zimną wodę. Pamiętam że zapytałam która godzina i strasznie mnie zdziwiło że 1.00, myślałam że jest koło 22.00. 

Skurcze tu już były dość męczące, nie mogę powiedzieć że nie bolało – tu już bolało, ale i tak spodziewałam się czegoś dużo gorszego. Buczałam dalej, ale byłam już zmęczona, brakowało mi siły. W końcu poprosiłam o entonox (przypom.tzw. gaz rozweselający), był pomocny. 

Buczałam dalej. Przyjechała druga położna, Claire. Ja zmieniałam pozycje – wychodziłam z basenu, chodziłam, siedziałam na piłce. Emma zapytała czy chcę, żeby sprawdziła rozwarcie. Chciałam, bo już chciałam żeby się kończyło – było 9 cm (i to był pierwszy raz kiedy ktoś mi tam zaglądał do środka, nie było konieczności żadnych „badań”, więc tego nie robiły wcześniej). Ucieszyłam się. Dalej siedziałam w basenie, wdychałam entonox, chodziłam. 

W końcu zaczęło się parcie – uff, parcie już nie bolało, tylko wymagało ode mnie dużo siły. Tu też zmieniałam pozycje, chodziłam do toalety – w końcu tam jest naturalne miejsce do parcia. 

Emma i Claire co jakiś czas patrzyły takim podłużnym lusterkiem czy pojawia się główka. Wróciłam do basenu, tam mi było najlepiej, kucałam. W końcu pieczenie – wiedziałam co oznacza, jest główka! 

Miałam coraz mniej siły i chyba już nie buczałam, krzyczałam. Nie były to krzyki bólu, tylko odgłosy które miały mi pomóc w parciu. W końcu poczułam że główka wyszła i zaraz „wypłynął” mój syn. 

Usłyszałam tylko „Take your baby!”, wzięłam go na ręce, wydawał mi się taki niesamowicie duży! Był już z nami o 8.24 rano.
Nie płakał. Co akurat nie było takie dobre, bo nie mógł złapać mocnego oddechu, dostał tlen, Claire zajęła się pępowiną. Miałam życzenie w birth-planie, żeby pozostała aż przestanie pulsować, ale trzeba było odciąć, żeby sam zaczął oddychać. Mąż przeciął, podały mu jeszcze tlen i mały zaczął płakać. Uff… Po wszystkim. 

Skin to skin. Nie pamiętam kiedy wyszłam z basenu. Pamiętam, że byłam na łóżku, z tyłu tulił mnie kochany, na rękach był Daniel. 

Przyszły dwie inne położne, bo miały zmienić Emmę. Siedzieliśmy na łóżku i wszystko było takie niesamowite. Poczułam małe ciśnienie w środku i wyszło ciepłe łożysko. Wielkie, nie spodziewałam się że to takie duże. Któraś położna wzięła je do miski i sprawdzała, ja dalej siedziałam z małym, próbowałam go karmić, pomogły mi z pozycją. 

Nie wiem ile czasu minęło, zapytały czy mogą sprawdzić mnie na dole. Żadnych rozdarć, żadnego zszywania (masaż pomógł). Chyba minęło z godzinę? 

Zważyły go, 3,31 kg. Potem mąż wziął go na ręce, a ja poszłam pod prysznic. Jak skończyłam to znowu go przystawiłam do piersi, tym razem z sukcesem, zaczął już coś jeść. Położne miały jeszcze sporo papierkowej roboty, Emma i Claire się pożegnały, a te dwie, których imion nie pamiętam pracowały dalej, coś wypisywały i wypisywały, długo to trwało. Jedna z nich zrobiła mi herbatę, przyniosła coś tam jeszcze do jedzenia. Kochany zajął się małym, ja się położyłam. 

I tu chyba czas skończyć tą historię. Jak położne wyszły, to poszliśmy we trójkę spać, tyle że ja nie zmrużyłam oka. Za bardzo niesamowite to wszystko było. 

Jakoś minęła ta niedziela – nie pamiętam. Czułam się bardzo dobrze, na 19.00 pojechaliśmy we trójkę do kościoła.

Sumując: poród – super! Niesamowite doświadczenie, idealne miejsce, great support.