Starałam się nie dodawać nic od siebie ponad to, co samo robi moje ciało. Więc parcie spokojne, bez dodatkowej siły, z wokalizowaniem, ale umiarkowanym, z przerwami, powoli.
Drugi domowy poród w wodzie
To już tydzień po, starszak śpi, mały też (tyle że u mnie na kolanach), może uda mi się teraz coś napisać. Wersja angielska już powstała na potrzebę dzielenia się wrażeniami w naszej grupie hypnobirth, wersja polska na pewno będzie dłuższa – w końcu to język serca.
To był dobry poród. Jakże mogłoby być inaczej?
Byłam przygotowana, hypnobirthing kurs zrobiony po raz drugi, relaksacja przed snem, czytanie dobrych historii porodowych i dobrych książek (Ina May Gaskin najlepsza!).
Ciąża była dość aktywna, dlatego myślałam, że urodzi się w 38 albo 39 tygodniu. Tymczasem zaczął się 40 od znajomego bólu okresowego. Właściwie to była noc z niedzieli na poniedziałek, czyli noc tuż przed moim „terminem” (jak ja nie lubię tego określenia, ale jednak…), ale położyłam się i przeszło, zasnęłam.
Mąż wychodzący do pracy obudził mnie buziakiem o 5.30 rano i już nie mogłam spać. Znajomy ból wrócił – jak dobrze, to już blisko, chociaż pewnie jeszcze nie dziś. Zaczęłam się krzątać po kuchni, ogarniać zostawiony bałagan, zrobiłam zaczyn na chleb. Znajomy ból się jakoś pojawiał, hmm.
Miałam na 9.00 jechać na przegląd samochodu, o 8.00 zaczęłam się zastanawiać czy budzić Daniela, ale tak słodko spał.. A niech śpi, dojadę tam w 5 min, blisko.
O 8.30 doszłam do wniosku że jednak nigdzie nie jadę. Ten ból jakiś intensywniejszy, a może to jednak dziś? O 9.00 dotarło do mnie że to nie ból okresowy, ale skurcze.
No to ładnie, myślałam że tym razem rozpoznam je wcześniej. Zadzwoniłam do męża, powiedział że będzie w pół godziny w domu (później mi powiedział że po moim głosie było słychać, że to już może być szybko).
Po 9 te skurcze były już takie, że klęczałam oparta na piłce w czasie skurczu, nie mogłam już stać. I jakoś były często. Zadzwoniłam do Doroty, naszej birth photographer i powiedziałam, że może szykować aparat, bo to dziś. Powiedziała że będzie po 13, bo zajmuje się dziećmi. Spoko, przecież to potrwa jeszcze z 5 godzin albo dłużej.
Obudził się Daniel i od razu zauważył że coś się dzieje.
– Co robisz mamo?
– Rodzę twojego brata – odpowiadałam z uśmiechem na ustach i piłką przed nosem.
On też się uśmiechał. Dotarł mąż, a mi się zaczęło birthing-zone, już nie byłam w stanie odpowiadać na pytania. Skurcze co 2-3 min? W mig go wyszykował i zabrał do opiekunki (właściwie to opiekunka przyjechała po niego), było koło 10.
Mąż zaczął napełniać basen, ja poszłam pod prysznic. Spod prysznica zadzwoniłam do położnych, skurcze co 2 min, trwają coś koło 30 s. Pod prysznicem bolało i z ulgą odetchnęłam, kiedy basen był gotowy, od razu lepiej.
Moja ulubiona pozycja tym razem to klęcząco oparta na brzegu basenu, chyba przez te bolące w ciąży plecy. Ale żadnych bóli krzyżowych nie było, wszystko czułam z przodu. Od 10 mniej więcej w kółko słuchałam moich relaksujących mp3 z hypnobirthing i oddychałam powoli na skurczu, spokojnie.
O 11 dotarła położna. Tuż przed (chyba) wreszcie odeszły mi wody, na pewno był show (bla bla czop śluzowy po polsku). Zapytała czy chcę, żeby sprawdziła rozwarcie. Niby miałam w birth planie, że chcę uniknąć internal examinations if possible, ale pomyślałam że spoko, ciekawa jestem na jakim etapie jesteśmy.
Było 7cm. Oho, ta słynna siódemka co to ją ciężko przeskoczyć. No trudno, i tak bliżej niż dalej. Relaksowałam się dalej z moimi mp3, mąż podawał zimną wodę i zimny ręczniczek do twarzy – tylko tego było mi trzeba. Położna sprawdziła moje tętno i serduszko małego (tym małym sprzętem po brzuchu co wygląda jak usg, jak to się nazywało? takie przenośne mini ktg bez podpinania – w sumie nie wiem co to ktg, nigdy nie miałam).
Koło 11.50 dotarła moja studentka – położna (fajna dziewczyna, więc się zgodziłam wcześniej, żeby była) i kiedy usłyszałam jak wchodzi poczułam, że chyba będzie parcie.
Juuużżżżż? Co tak szybko? Zapytała czy może posłuchać serduszka małego tym małym sprzętem, a ja spojrzałam na nią jak na wariatkę i … first push.
Starałam się nie dodawać nic od siebie ponad to, co samo robi moje ciało. Więc parcie spokojne, bez dodatkowej siły, z wokalizowaniem, ale umiarkowanym, z przerwami, powoli.
I tak o 12.03 już był po drugiej stronie. Sama go delikatnie wyjęłam z wody, wszystko powoli. Skóra do skóry.
Nie płakał. I nikt z tym nic nie robił. Cudne położne. Był trochę fioletowy.
Posiedzieliśmy trochę w basenie. Chyba zaczął pojękiwać, na pewno wydawać jakieś dźwięki. Mierzyły temperaturę mu i mi. Wyszliśmy z wody, zawinęliśmy się w ręczniki i siedzimy sobie na materacu, czekamy na łożysko. Wylazło po 17 min (to wiem z ich zapisków). Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, nie pamiętam czy mąż tulił cały czas. Jak wyszło to zapytały czy tniemy pępowinę. Upewniłam się, że na pewno nie pulsuje, była już taka biała, chyba prawie cała krew dziecka wróciła do dziecka. Dobrze. Mąż przeciął.
Sprawdziły mnie, trochę się bałam, bo było tak szybko, ale znowu spoko, nic nie popękało. Uff.
Kacper 3,28 kg, urodzony w dzień tego nieszczęsnego tzw. „terminu”, równo 40 tydzień; bez dragów, znieczuleń, paracetamolu itd.
Szybko nauczył się jeść mleko od mamy, żadnych problemów.
Hypnobirthing polecam. A mąż zrobił przegląd samochodu o 16.00. Zdjęć porodowych nie mamy, Dorota nie zdążyła, ale dotarła wieczorem.