Małgosia urodziła się w pęcherzu. Położna jedyne, co zrobiła, to asekurowała ją i podała z wody na mój brzuch. Nie przebiła pęcherza. Wszystko działo się tak jak powinno, naturalnie, własnym tokiem.
Dziś Zuzia ma prawie 4 latka a Bartosz prawie 2.
Miesiąc temu, 4 marca urodziła nam się Małgosia. Jak już wspomniałam – lubimy dzieci. I lubimy rodzić je w domu!
Kiedy przestałam regularnie karmić Bartosza piersią, wróciła moja płodność, ale tylko po to, żeby zaowocować.
Nasze starsze dzieci rodziły się w miesiącach letnich, chcieliśmy więc zobaczyć jak to będzie zimą. Skrupulatnie zaplanowane, tak żeby zaraz zaczęła się wiosna. Można będzie się chustować i przytulać i nie być zlanym potem, tak jak latem.
Małgola, jak jej rodzeństwo rozwijała się dobrze, też zapowiadała się na duże i ruchliwe dziecię. Ciąża była dość ciekawym doświadczeniem. Dwójka biegających i ciągle „coś chcących” zewnętrznych dzieci nie pozwalała na błogi relaks.
Na szczęście był jeszcze mąż! Nie wiem jak on poradził sobie z całym domem na głowie, kiedy ja już wysiadałam. Nie wiem, ale kocham! I dziękuję!
Nikogo już nie dziwiło, że rodzimy w domu. Moja najwspanialsza na świecie ginekolog, pani Mariola, jak zwykle wspierała mnie we wszystkim. Termin u położnych zarezerwowany. Mieszkanie, tradycyjnie – zmienione. Okna umyte. Czekamy…
Termin na 23-go lutego. I nic, cisza.
Skurcze przepowiadające ciągnęły się, miałam wrażenie, od połowy ciąży. Przestałam już zwracać na nie uwagę. Jak nigdy wcześniej, udało mi się nawet zaliczyć dwa razy KTG. Przy okazji drugiego, lekarz szukał mi miejsca na patologii ciąży. Posmutniałam, bo wiedziałam, ze nic się nie dzieje. Małgosia potrzebuje po prostu tyle czasu. W końcu nadal byłam w terminie. Miałam jeszcze ok. tygodnia spokoju, a już chcieli mnie kłaść. Po co?
Po piątkowym KTG, lekarz kazał mi zgłosić się w poniedziałek na USG i we wtorek na patologię, gdybym nie urodziła. Zamierzałam urodzić, oczywiście.
W niedzielę 3-go marca, zupełnie spokojnie, ba nawet z rezygnacją, przetrwałam dzień. Powoli denerwowały mnie już telefony, esemesy z pytaniami czy już, czy coś się dzieje, dlaczego nie rodzę.
Wieczorem wydawało mi się, że mam coś na kształt regularnych skurczy. Zjedliśmy kolację i pomyślałam, że można by pro forma odwieźć dzieci do siostry.
Dzieciaki doskonale zaznajomione z sytuacją wiedziały dobrze, że wrócą zaraz po porodzie. Bardzo czekały na Małgosię. Zuzia upewniła się tylko, że jak Małgosia się urodzi to będzie mogła ją przytulić i pojechali.
Ja w tym czasie zrobiłam sobie kąpiel. Nie przekonały mnie te skurcze. Właściwie wydawało mi się, że niczym nie różnią się od wcześniejszych. Mąż wrócił od siostry. Delektowaliśmy się ciszą, sobą. Przy każdym skurczu mówiłam: jeszcze jeden, jak będzie jeszcze jeden za 10 minut, to dzwonię do Marii. No i tak kilka rund.
W międzyczasie zebrało mi się na przedporodowa zachciankę. Lody i cola. Między skurczami, zupełnie na luzie, wyskoczyliśmy na stację po prowiant.
Zadzwoniłam w końcu do Marii. Kazała mi się wyspać. Posłusznie zatem runęłam do łóżka. Budziłam się na skurcz, czasem budził mnie Mateo, żeby powiedzieć: „Ola, zaraz będziesz miała skurcz!” i był! Kochany mąż, zrobił mi nawet najpyszniejszy na świecie rosołek porodowy!
Marysia przyjechała po północy. Skurcze zrobiły się bolesne. Pomagała piłka. Kołysała mnie.
Odkryłam, że w skurczu przynosi mi ulgę wypowiadanie (na wydechu) jednego z ulubionych wyrazów naszego synka: włłłoooosy! Niebanalne odkrycie. Myślę, że będzie kiedyś dumny z mamy.
Skurcze były bardzo długie i dość bolesne, dlatego czym prędzej pośpieszyłam do wody. Tam mi było przyjemnie. Doświadczenie poprzednich porodów przypominało mi, że będzie bolało. Miałam nawet lekkiego stracha przed tym bólem. Jednak wanna okazała się być niezłym oparciem. Rzecz jasna mąż nadal był potrzebny. Choćby sama obecność!
Nim się spostrzegłam, był już świt. Wszystko działo się bardzo szybko, a jednocześnie wydawało mi się, że mam mnóstwo czasu. Na przemyślenia, na wczucie się w ekspresję porodu. Dalej byłam w wodzie, Mateusz dolewał mi tylko ciepłej. Drzemałam między skurczami i czekałam na parte.
Gdzieś nad ranem przyszła druga położna Magda. Mieszka blisko, to wybrała się na poranny jogging. Wszyscy byliśmy w łazience, śmialiśmy się, opowiadaliśmy jakieś gagi i czekaliśmy na Małgosię.
Około 7-mej kolejny skurcz party i następny. Długie, tak długie, że podczas jednego zastanawiałam się nad sensem parcia. Pojawiło mi się w głowie pytanie, o ile dłużej zająłby poród, gdybym nie parła, a jedynie pozwalała nieść się temu co się dzieje. Szybko jednak zweryfikowałam moje wywody filozoficzno – fizjologiczne. Lepiej jest poprzeć.
Zaczęła rodzić się główka, w kilku podejściach.
Nie odeszły mi wody, Małgosia rodziła się w pęcherzu. Maria zapytała nas czy chcemy to uwiecznić. Bezdyskusyjnie! Dla nas i dla położnictwa.
Mateusz fotografował, a ja poddawałam się temu cudnemu przeżyciu. Kiedy urodziła się główka, zorientowałam się, że skurcz dalej trwa. Wystarczyło porządnie się spiąć i Małgocha już płynęła do mnie.
Urodziła się w pęcherzu. Najpiękniejszy poród, jaki mogłam sobie wymarzyć.
Maria nazwała ten poród najbardziej naturalnym, porodem „hands off”. Rzeczywiście, jedyne, co zrobiła, to asekurowała Małgosię i podała ją z wody na mój brzuch. Nie przebiła pęcherza. Wszystko działo się tak jak powinno, naturalnie, własnym tokiem.
Żeby tradycji stało się zadość, nasza druga córeczka również była owinięta pępowiną. Kiedy urodziła się główka, położna w pierwszym odruchu chciała przebić pęcherz i zdjąć pępowinkę. Nie zrobiła tego, bo stało się coś zdumiewającego. Wbrew większości porodom, najpierw urodził się dolny bark, potem górny, co sprawiło, że pępowina nie zacisnęła się na szyjce, a jedynie przygarnęła malutką do mnie. Niesamowite!
Nie pękłam! Nie było szycia. Adrenalina po tym porodzie trzymała mnie długo. Mogłam góry przenosić. Dopiero następnego dnia lekko opadłam z sił. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że szpital nie pozwoliłby na na taki poród! Na takie przeżycie. Mało tego, przekonuję innych, właściwie nie ja, a fakty.
Mateusz zmontował filmik ze zdjęć porodowych. Przez tydzień byliśmy w takiej euforii, że oglądaliśmy po kilka razy. Nasza pierworodna czasem mówi:
„mamusiu, a puścisz mi filmik jak się Małgosia rodziła w pęchezu?”
Dzieci są zachwycone siostrzyczką. Trzymanie jej na rękach skutkuje błogą ciszą w domu. Małgosia działa jak hipnoza. Każdy się uspokaja. Tylko coś z tą zaplanowaną wiosną kiepsko. Mimo to, dwudniowe dziecię spacer zaliczyło. Teraz już chustowanie pełną parą i ruszamy w poszukiwaniu wiosny!
Z definicji państwowej jesteśmy już rodziną wielodzietną. Chyba trzeba państwu uaktualnić to pojęcie.
Miejmy nadzieję, do następnego domowego.