Ludzie mówili swoje, a my uśmiechaliśmy się i robiliśmy swoje.

Zuzię, pierwsze dzieciątko zaplanowaliśmy szybciutko po ślubie. 

Nigdy wcześniej ani później nie borykaliśmy się z podjęciem decyzji „rodzimy w domu, czy w szpitalu”. W ogóle nie istniał dla nas taki dylemat. Zupełnie jasne było to, że dzidziuch w brzuchu chorobotwórczy nie jest, toteż nie było potrzeby myśleć o porodzie jako jakimś szpitalnym zabiegu.

Temat został błyskawicznie ogarnięty, już na początku ciąży zabukowałam sobie czas Marii – jak się później okazało – ukochanej i niezbędnej położnej! 

Towarzyszyły nam sztampowe pytania i zagadnienia: a czy to bezpieczne, a czy będzie lekarz. Jak to? Nie będzie lekarza?! 

Początkowo chcieliśmy z tym walczyć, z ludźmi, którzy świadomie lub nie, próbowali wybić nam z głowy narodziny w domu. 

Czas pokazał, że słowami nie ma sensu. Ludzie mówili swoje, a my uśmiechaliśmy się i robiliśmy swoje.

Mateusz, podobnie jak i ja, był absolutnie przekonany do porodu domowego i absolutnie przeciwny ingerencji szpitalnej w tak intymne przeżycie. Bo kiedy rodzi się dziecko, jest to czas tylko i wyłącznie przeznaczony rodzinie.

Zuzia cudnie rozwijała się w swoim cichym cieplutkim domostwie i spokojnie czekała na „swój moment”.

Zrobiło się już zupełnie wiosennie, maj 2009 roku rozpoczął się na dobre. 

Nagle, w końcówce mojej „okrągłej formy”, doznałam niezrozumiałego przypływu energii. Ujście dla niej znajdowałam w wielokrotnym praniu i prasowaniu ubranek naszej pierworodnej. 

Swoją drogą szczęściara mała – tylko jej osóbka doznała podobnego gestu z mojej strony. Młodsze rodzeństwo Zuzy zostało niecnie pozbawione uprasowanych i w kosteczkę poskładanych ciuszków, na rzecz chwili czasu dla rodzicielki.

Przyszły mi nawet do głowy wiosenne porządki, co cichaczem uskuteczniałam, nim mąż powrócił z pracy. Tym oto sposobem udało mi się wypucować wszelkie okna w naszym malutkim mieszkanku, co by dziecię miało lepsze widoki. 

Byłam już wówczas w tzw. „terminie”. Strachu nie było żadnego, bo i nie widziałam jeszcze czym to wszystko pachnie. Ciężko jest sobie wyobrazić uczucia, emocje i ból towarzyszący porodowi, jeśli się tego nie doświadczyło.

A zatem czekałam cierpliwie i… mniej cierpliwie.

W nocy 14 maja, około 3-ciej obudził mnie dziwny regularny ból. Miałam wrażenie, że dostałam okres. 

Ze spokojem siadłam na łóżku, włączyłam stoper i odmierzałam skurcze. Regularne, jak w zegarku, co 15 minut. I bolały coś tam trochę…

Nie mogłam uwierzyć, że to już się dzieje! Po kilku skurczach powtarzałam sobie: jeszcze raz, jak będzie skurcz to budzę Mateusza! A potem podobnie z kolejnym… 

W końcu mąż obudzony został słowami, „Mateusz, chyba się zaczyna..!”

Mąż zadzwonił do położnej i zgodnie z zaleceniem weszłam do wanny na dłuuugi czas. Zupełnie się wyciszyłam, skurcze przytłumiły się nieco, ale jedynie na chwilkę. W dalszym ciągu były do bólu regularne. Dosłownie: do bólu! 

Marysia przyjechała do nas około 5-tej. Zbadała, oceniła i powiedziała: „Kobieto do 14 powinnaś urodzić!”

Bolały mnie plecy, okrutnie. Nie pomógł TENS, ale pomogły kochane ręce Mateusza. 

Była też, bliska naszej rodzinie Kinga, wprawiająca się położna. Na zmianę z mężem masowali mi plecy.

Próbowałam jeszcze moczyć się trochę w wodzie, jednak zdecydowanie wygodniej czułam się na lądzie. Nie planowaliśmy dokładnego miejsca porodu, nasze mieszkanko było tak małe, że mogłam urodzić w każdym kącie. 

Moje ciało zdecydowanie wiedziało jakie pozycje będą dla mnie odpowiednie i gdzie ma dokonać się najważniejsze. Ja jedynie szłam za instynktem. Za mną podążał Mateusz, wiernie znosząc każdy mój jęk i każdy humor.

Zuzia nijak nie chciała wstawić się w kanał rodny, co dla mnie było tym bardziej bolesne, że położna przewalała mi brzuchem na prawo i lewo. W skurczu. Oj bolało! Przez myśl mi nawet nie przeszło, ze mógłby to być powód transferu do szpitala.

Jedyne, czego bałam się jak ognia, było pęknięcie krocza. Chyba sam fakt przyprawiał mnie o mdłości. No i pękło. Nie wiem kiedy, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać.

Przyjęłam pozycję kucającą, o czym zresztą dowiedziałam się po fakcie, od męża. Tak było najlepiej. Mateusza miałam za sobą. Następnego dnia pokazywał mi ślady moich paznokci na jego dłoniach…

Było już po 13-stej, kiedy kolejny skurcz party pokazał światu główkę naszej córeczki. 

Z obecnej perspektywy, był to cudny czas, ale gdy wówczas słyszałam:„zobacz jest już główka, ojej ma takie czarne włoski… dotknij… pogłaskaj”, myślałam tylko: ja już nie mam siły, rezygnuję! 

Chwila wytchnienia i kolejny skurcz i nagle ulga, już nie boli, a do mojej piersi tuli się Malutkie Różowiutkie Stworzonko. 

Zuzanna. 

Nasza córeczka!

Potem łożysko. W tym czasie nasze dziecię tuliło się do taty. Potem wróciło do mamy na obiad, ponieważ właśnie dochodziła 14-sta.

Najedzoną Zuzankę tatuś porwał do mierzenia i ważenia, a ja w tym czasie miałam chwilę na prysznic.

Potrzebowałam kilku szwów, co rzecz jasna napawało mnie przerażeniem, a w ostatecznym rozrachunku nie było takie straszne. Najważniejsze było to, że nasze Maleństwo jest przytulane i szczęśliwe.

Gdzieś w międzyczasie Marysia zadbała o neonatologa. Mówiąc szczerze, pamiętam to jak przez mgłę. Moje zmęczenie sięgnęło zenitu i nie miałam siły nawet na pożywny rosołek porodowy.

Oboje z mężem runęliśmy do łóżka, nasza Kruszyna przyssała się na bliżej nieokreślony czas, a położne zajęły się biurokracją. Nawiasem mówiąc, należy im tego serdecznie współczuć! 

Zdążyłam się wyspać, a Maria jeszcze siedziała w papierach. Później położna zostawiła nas, przypominając o dobroczynnej mazi płodowej naszej Zuzi i że możemy małego „brudaska” „pohodować sobie” kilka dni.

Zaczęło się życie we troje. Cicho. Spokojnie. Bezpiecznie. U siebie. Nie musieliśmy nigdzie wracać, byliśmy w domu! 

Po kilku dniach, kiedy nabrałam sił, Zuzia zaliczyła swój pierwszy spacer. Dopiero gdy całkowicie wróciły mi siły zaczęliśmy myśleć o wizycie u lekarza, ewentualnych szczepieniach itp… 

Życie toczyło się…

CDN