Uwielbiam rodzić! To jedyny taki moment w życiu. Pełen silnych emocji, bólu i ekstazy, siły i wyczerpania, koniec i początek jednocześnie. Za każdym razem rodziłam się i Ja.

Sobota, 5 października 2013 roku. 

Już od kilku dni namawiam Maleńkiego żeby się zdecydował na Przejście. Duży urósł. Lekarz już na ubiegły tydzień wystawił skierowanie do szpitala na wywołanie porodu, „bo duże dzieci, powyżej 4 kg, to ryzyko w porodzie”. Czułam, że się nie zgadzam, choć bardzo sobie ceniłam wsparcie mojego doktora podczas trudnych początków ciąży z Maleńkim. 

Wsparcia i otuchy dodawały mi Doula i Położna, która mówiła, że „duża kobieta musi mieć duże dziecko, bo małe by się zgubiło”. Podobało mi się takie tłumaczenie. Poza tym córki też się rodziły spore, więc nie miałam wątpliwości, że dam radę. 

We środę byłam na kontroli u Położnej, która oceniła, że poród może się zacząć w każdej chwili. Przestałam wyczekiwać sygnałów. Mieliśmy za sobą już kilka falstartów, a poza tym wiedziałam, że gdy Maleńki będzie gotowy, to da znać. 

Zapewniałam Go jedynie o naszej Miłości i o tym, że Wszyscy już na Niego czekają i są przygotowani na Jego powitanie, a ja akceptuję każdy sposób, w jaki zdecyduje się na Przejście. Jak się później miało okazać sprawdził tą moją akceptację, ale o tym później. 

Niedziela 6 października 2013 roku. Pierwszy dzień reszty życia. Kilkadziesiąt minut po północy obudził mnie silny skurcz. Przekręciłam się na bok licząc po cichu, że to już ten moment, ale nie chciałam zapeszać. Za moment kolejny skurcz i kolejny. Ocho. Maleńki daje znać. Już czas. 

Mąż nie spał jeszcze. Patrzył na mnie czujnym, czułym okiem, gdy zaczęłam swoje porodowe rytuały. Oddech. Zamknięte oczy. Poddanie się fali, która zaczęła mnie dość regularnie ogarniać. Muzyka – krótka mieszanka moich ulubionych kawałków, kilka nowych poznanych dzięki Mojej Douli. Lubię tak o Niej mówić. Moja. 

Ruch. I ta Radość – taka, która sprawia, że aż chce się skakać i krzyczeć! No i masa śmiechu. Poczucie humoru to cecha, którą najbardziej cenię u Męża. Za niedługo miałam się przekonać na własnym ciele o słowach Iny May Gaskin, że śmiech otwiera. Fala ogarniała mnie raz silniej, raz słabiej, ale regularnie, w krótkich odstępach. Nie było wątpliwości – dziś przywitamy Maleńkiego. 

Prysznic. Błogość. Ok. 1.30 nad ranem zadzwoniłam do Położnej i umówiłyśmy się w szpitalu za kilkadziesiąt minut. Potem telefon do Douli. Ależ mało czasu dałam Jej na dojazd. Ale ciężko było logicznie myśleć. Byliśmy wyszykowani. Teraz jeszcze buziaki dla Dziewczynek, które słodko spały, dla mojej Mamy i w drogę. 

Oddawanie się skurczom podczas jazdy samochodem nie jest łatwe. A może to fakt, że nie można się ruszać. Zamykałam oczy i wyobrażałam sobie jak się otwieram. Oprócz pomruku silnika słychać było moją muzykę porodową i mój własny porodowy pomruk. Mąż od czasu do czasu pytał czy jeszcze nie rodzę, czy zdąży dojechać. 

Zdążył. Przed szpitalem czekała już na nas Doula. Pomogła mi się wygramolić z samochodu. Skurcz. Mąż wyjmował torbę z bagażnika i dla żartu założył kask budowlany na głowę i powiedział „no to idziemy?!” – bardzo nas rozbawił. Znowu śmiech. Kask wrócił do bagażnika a my na izbę przyjęć, gdzie czekała już Położna. 

Ach te izby. Przywitała mnie masa dokumentów i pytań, na które nie potrafiłam odpowiadać – kod pocztowy? data urodzenia? NIE PAMIĘTAM! Na szczęście Położna chwyciła mnie za ramię i powiedziała, że najpierw mnie zbada a potem dokończymy formalności. Skurcz. Fotel. Skurcz. I cudowna wiadomość że mam 8 cm. Jest 2.30. 

Bardzo chciałam rodzić w Domu Narodzin. KTG było dobre. Podczas badania KTG Mąż dopilnował formalności, a Moja Doula była przy mnie, blisko. Wspierała mnie czułym dotykiem, ciepłym wzrokiem i słowami „wyglądasz jak bogini”. Nie zapomnę Jej tego! Dziękuję! Tak się wtedy poczułam. Niestety moje kiepskie wyniki morfologii pokrzyżowały plany porodu w Domu Narodzin. OK. Blok porodowy. Najfajniejsza sala, jak zapewniała Położna. Czułam, że już nie ma to dla mnie znaczenia. Rodzę! Reszta jest nie istotna. 

Między skurczami przeszliśmy na salę porodową. Nie pamiętam zbyt wiele. Miałam prawie przez cały czas zamknięte oczy. Łączyłam się w ten sposób ze sobą i z Maleńkim. Nie pamiętam jak się przebrałam. Pamiętam podłogę. Doula ściskała biodra podczas skurczu, ramiona Męża były mi oparciem… dobrze mi było na podłodze na czworaka. Położna stała z boku. Bez słowa przyglądała się. Czuwała. …

Zdecydowałam się wejść do wanny. Ciepła woda. Skurcze nie ustawały, ale jeszcze nie czas na parte. Położna sprawdzała tętno. OK. Skurcz. Badanie, wody odeszły. Skurcz. Tętno – cisza! Nic. Głucha cisza. … Położna zdecydowanym głosem poporosiła Męża i Doulę, aby pomogli mi wyjść z wanny. Sama zawołała po lekarza. Mijały sekundy. I w ten krótki czas zaakceptowałam – w pełni – że za chwilę wyląduję na sali operacyjnej, gdzie będą ratować Maleńkiego. Odpuściłam totalnie. Poród to My – ja i On – więc skoro tak wybiera to ja jestem dla Niego. Jakoś dostałam się na fotel. Zmiana pozycji i tlen pomogły. Tętno wróciło – Maleńki zdecydował się na Przejście. Po kilku skurczach poczułam parte. 

Dzisiejsze łóżka porodowe pozwalają na wiele. W pozycji kucznej na łóżku zaczęłam przeć. Jest 4.00. Z każdym skurczem czułam jak Maleńki przesuwa się kawalątek po kawalątku i pokonuje swoją drogę na ten świat. Z każdym skurczem jest bliżej. Potem chwila by główka sama się wyłoniła … krótkie oddechy „a.. a.. a.. a.. a..” i … jest. 

Słyszę śmiech Położnej „no zobacz co on robi!” – potem się dowiedziałam, że z zamkniętymi oczami kręcił główką, jakby chciał się wykręcić ze mnie. Kolejny skurcz i barki. Byłam świadoma każdego fragmentu ciałka, które się rodziło. Jest 4.20. Maleńki ląduje na moim brzuchu, mrucząc opowiada o swoim Przejściu. Jeszcze przez kilka dni będzie mi wymrukiwał historię swojego Przejścia. Tętniąca pępowina łączy nas jeszcze przez kilka chwil. Jest niesamowita. Zupełnie inna. Jak korale. 

Zapach Maleńkiego jest cudny. Jak narkotyk. Nie mogę oderwać nosa od Niego. Widzę wzruszenie Męża. Witamy się. Tulimy. Wąchamy. Karmimy. Zaczynamy nowy rozdział naszego życia z Krzysztofem Józefem, urodzonym siłami natury, 6 października 2013 roku o 4.20, 4,5 kg, 59 cm.  

Uwielbiam rodzić! To jedyny taki moment w życiu. Pełen silnych emocji, bólu i ekstazy, siły i wyczerpania, koniec i początek jednocześnie. Czuję się wyróżniona, że mogłam rodzić aż trzy razy. Za każdym razem inaczej, za każdym razem wspaniale. Za każdym razem rodziłam się i Ja.