Główka jest?
Jest.
To teraz nic nie robicie, tylko czekacie, aż barki się obrócą. I na kolejnym skurczu chłopak sam się urodzi.
Mamy go!
OK, to delikatnie potrzyjcie go po plecach i dajcie mi go do telefonu.
(tu jest pierwsza kwestia wypowiadana przez naszego syna, trudna w transkrypcji; było to dość krótkie: „łeaaaaa“)
Wszystko dobrze! Zaraz u was będę!
  • Cześć, jak się masz? – przywitała mnie moja „stara“ położna, u której prowadzę kolejną ciążę i z którą planuję rodzić kolejne dziecko. – Tak myślałam, że przed dzisiejszą wizytą jednak nie urodzisz…
  • Taaaak, bo ja mam taką teorię, że dopóki ty się nie wprowadzisz do nas do domu, to ja nie zacznę rodzić.
  • Aaaa, i co jeszcze?! Pewnie chciałabyś, żebym zajęła się twoimi starszymi dziećmi i wam gotowała?!
  • Nie narzekałabym… Ale naprawdę myślę, że będę się czuła na tyle bezpiecznie, żeby urodzić tego człowieka, jak już będę miała pewność, że jesteś u nas.
  • Dlaczego to dla ciebie takie ważne?
  • Bo boję się, że w przeciwnym razie nie zdążysz i będę rodziła sama. 
  • Ale przecież to wiadomo od początku twojej ciąży, że ja nie zdążę! No więc czego się boisz? Przecież wszystko wiesz.
  • Boję się, że będę rodziła za szybko, z lęku, że coś się dzieje, zamiast pozwolić temu chłopakowi na to, żeby sam się urodził.
  • Przecież wiesz, co robić i jaką przyjmować pozycję, żeby jednak trochę zwolnić. No i jakbym miała nie zdążyć, to będziemy cały czas na telefonie, będę wam mówiła, co macie robić. Spokojnie.

Ale ta rozmowa, rozpoczynająca moją wizytę w 38. tygodniu ciąży, oczywiście wcale nie sprawiła, że byłam spokojna.

Bo oczywiście – wiem, co robić, żeby poród przebiegał wolniej. W ogóle wiem, co robić. Co więcej – nawet przed poprzednim, trzecim porodem wiedziałam, że położna może do mnie nie zdążyć. Ale to, że WIEM, nie znaczy, że w porodzie faktycznie będę w stanie tę wiedzę zastosować w praktyce.

Ale wiem też, że położna M. wcale się do mnie nie wprowadzi. I że wcale tego nie chcę. Nie wiem już w sumie, czego chcę. Bardzo chcę już urodzić, całą sobą jestem już na planecie poród. A jeszcze droga M. nie ułatwia mi życia, informując mnie po badaniu, że mam 4 cm. Czyli mogę urodzić dziś popołudniu. Albo za dwa tygodnie. Bo przecież dwa tygodnie temu na wizycie kontrolnej miałam 3 cm, więc, hahaha, nic nie wiadomo.

Wracam do domu w akompaniamencie skurczy przepowiadających, ale to żadna nowość – towarzyszą mi od tygodnia – w końcu coś musiało tę szyjkę otworzyć.

Wieczorem te przepowiadające już nie dają mi spokoju, i tak bardzo chciałabym  urodzić, że ściągam M. do domu, w nadziei, że w jej obecności wszystko się rozkręci. Bo dzieci śpią, ojeciec dzieciom wymył wannę i w ogóle jest bardzo uważny na wszystkie moje prośby, potrzeby. Tak uważny, że po jego zachowaniu poznaję, że poród się zbliża.

I jesteśmy – kwartet porodowy: ja + dziecko, mąż i położna M. Piękna noc. Pijemy kawę i jemy czekoladę ( mąż i M., mnie jednak mdli), wymądrzamy się, bo tak się dobraliśmy, że wiemy wszystko najlepiej (mąż, M. i ja), troszeczkę rodzimy (ja + dziecko, które ciągle jeszcze nie chce się wstawić!). I tak przez pół nocy. W końcu wszyscy wykończeni idziemy spać. Budzę się o 7-ej rano. Jakiś skurczyk, znowu przepowiadający, mnie budzi. Jest 6 cm. Ale chwilę później budzi się dziecko nr 3, i oczywiście nie ma już szansy na kolejny skurczyk.

M. zbiera się do domu, mam dzwonić, jakby jednak coś się działo. Ale może być tak, że jednak dopiero za tydzień się zadzieje.

Haha. Baaardzo śmieszne.

Po śniadaniu kładę się na drzemkę, przeczołgały mnie te nocne skurcze. A jeszcze bardziej – oczekiwanie, że akcja się rozkręci. Po drzemce siadam do komputera, przecież muszę wysłać jeszcze jeden projekt, dobrze by było go zamknąć przed porodem. Może właśnie tylko to mnie jeszcze trzyma? Ta niedokończona praca?

Kończę ją i wysyłam. Ufff.

  • Kochanie, ja nie wiem, czy dzisiaj urodzę, ale może byś zawiózł dzieci do moich rodziców? Może wtedy się coś rozkręci?
  • Kobieto, ty chyba oszalałaś! Przecież ja cię dzisiaj samej nie zostawię! To by mi zajęło godzinę! Dzwoń do mamy i powiedz, żeby ktoś z nich przyjechał po dzieci.

Po kilku telefonach wszystko jest zaplanowane. Mąż spakuje dzieci i podwiezie do mojego taty do pracy (3 minuty samochodem od nas). Wszystko trzeba zrobić szybko, tata chce ruszyć do domu jeszcze przed popołudniowymi korkami. Przełożą foteliki i dzieci do samochodu taty i dzieci jadą do rodziców na noc. Plan doskonały.

Kiedy wszystkie dzieci stoją już w przedpokoju, spakowane i ubrane, mąż pyta jeszcze, czy na pewno może mnie na 10 minut zostawić samą.

  • Taaaak, mam akurat skurcz, ale to jest znowu przepowiadający, troszkę mocniejszy, no ale bez przesady, przecież w ciągu tych 10 minut nie urodzę.
  • Dobrze, to zaraz wracam.
  • Spokojnie, nie spiesz się.
  • Jakie spokojnie, przecież widzę, że teraz to ty już naprawdę zaczynasz rodzić! Dzieci, lecimy!

Poszli.

To może ja coś ugotuję? Głodna jestem… Mam zupę porodową, wrzucę do niej jeszcze trochę warzyw.

O, skurcz.

O, taki trochę mocniejszy. To może jeszcze zadzwonię do M.?

Dzwonię.

  • Wiesz co, mam skurcze. One nie bolą. Ale są. Pozbyłam się dzieci z domu. Chcę dzisiaj urodzić.
  • To może lepiej wypij melisę i idź spać, dobrze by było, żebyś jednak jeszcze odpoczęła po tej nocy. Poza tym, pamiętaj, że ty dopiero wczoraj skończyłaś 38. tydzień. Człowiek się jeszcze nie wstawił, może on wcale nie chce się dzisiaj urodzić. Nie pospieszajcie go. Daj mu czas, bla bla bla bla…
  • Wiesz co, ale ja już nie wiem za bardzo, co ty do mnie mówisz. Może ja sobie jednak wejdę do wanny. O, skurcz. Nie pamiętam, czy już posoliłam tę zupę. O, znowu.
  • Dobra, czekaj, jadę do was!!!

Weszłam do wanny. Męża nie ma. M. nie ma. Jestem sama.

Ciekawe, czy to nadal przepowiadające, tylko takie trochę mocniejsze? Czy może jednak urodzę? Ooo, teraz taki jeszcze trochę mocniejszy. Hmm. Powoli do mnie dociera, że mogę urodzić zupełnie sama. Nie tylko bez położnej – też bez męża. No cóż – w sumie do tego, żeby urodzić, potrzeba dwóch osób – matki i dziecka. Czyli w sumie wszyscy są na miejscu… 

Jakoś za mało dla mnie przestrzeni w wannie. Żle mi tu, wyskakuję z niej na podłogę. Mały człowiek zmienił pozycję. Czuję główkę baaaardzo nisko.  Jestem już pogodzona z tym, że urodzę sama, i ku własnemu zaskoczeniu, zupełnie spokojna.

A jednak – mąż wpada do domu, myje ręce, gasi światło i rozkłada mi na podłodze ręczniki. Ja nie jestem w stanie myśleć teraz o takich rzeczach. 

No dobrze, wiem, że następny skurcz to będzie już party.

  • Dzwoń do M.!  Będzie jednak poród przez telefon!

Dzwonimy. Ona w eskorcie policji – jedzie, ale dość wolno – utknęła w tych korkach, które chciał uprzedzić mój tata. Ustawiamy telefon na tryb głośnomówiący.

  • Dobra B., przyjmiesz poród! Ania, na czworaka i wiesz, co masz robić.
  • Główka jest?
  • Jest.
  • To teraz nic nie robicie, tylko czekacie, aż barki się obrócą. I na kolejnym skurczu chłopak sam się urodzi.
  • Mamy go!
  • OK, to delikatnie potrzyjcie go po plecach i dajcie mi go do telefonu.
  • (tu jest pierwsza kwestia wypowiadana przez naszego syna, trudna w transkrypcji; było to dość krótkie: „łeaaaaa“)
  • Wszystko dobrze! Zaraz u was będę!

Nie wiem, ile trwało „zaraz“ – może 5 minut, może pół godziny – korki były konkretne. Ale takich pierwszych minut życzyłabym wszystkim noworodkom i rodzicom. Spokój. Tylko my dwoje i ON, u siebie. A w tle słychać jakiś bulgot…

  • Aaaaa, zupa! Kochanie, wyłącz gaz, zapomniałam o tym, że wstawiłam zupę, zanim zaczęłam rodzić! Pewnie już się wszystko rozgotowało i do niczego się nie nadaje…

W końcu dociera M. wpada z walizami.

  • Pokażcie człowieka! Wszystko w porządku, 10 punktów! A co tu tak wszędzie zupą pachnie?

Jak to dobrze, że już przyjechała! Wszak poród nie kończy się na przyjściu dziecka na świat, przed nami jeszcze kilka mniej spektakularnych spraw do ogarnięcia. Na to wszystko przenosimy się do sypialni, leżę z małym człowiekiem pod kołdrą.

  • Chciałabym go oddać na chwilę B.
  • Dlaczego?
  • Żeby się wygodniej ułożyć. Naprzytulałam się, trochę czasu już minęło. Niech idzie do ojca.
  • O nie, moja droga! Ja się na to nie zgadzam. Ma być u ciebie! Chcesz doprowadzić do tego, żebym musiała ci zrobić zastrzyk z oksytocyny? My cię ułożymy wygodniej, tylko powiedz, jak chcesz leżeć. A ty trzymasz dziecko.

Posłusznie dałam się obsłużyć. I dostałam zupę, która okazała się jednak bardzo dobra.

A potem?

Potem było tak, jak zawsze: młody został z tatą w łóżku, ja poszłam pod prysznic i po powrocie leżeliśmy sobie pod kołdrą i wysyłaliśmy wszystkim zdjęcia naszego pięknego syna. A M. wypełniała papiery.

Było cicho i spokojnie. Mogłam patrzeć i patrzeć na tego małego człowieka i nikt nam nie przeszkadzał.

Następnego dnia rano do grona wpatrzonych w pomarszczone czółko Joachima dołączyła trójka starszego rodzeństwa.

Wszystkie moje porody były dobre i piękne. I MOJE.

Ale ten – był ZAJEBISTY.