
Poród okazał się dla mnie przeżyciem bardzo dzikim. Ból nie był tak intensywny, jak się spodziewałam. Dużo gorzej wspominam wizyty u dentysty z podstawówki.
Wszyscy zachwycali się główką, a ja zażądałam stanowczo Snickersa. Czułam, że opadam z sił. Ugryzłam może 2 kęsy i w silnym skurczu urodziła się cała Simona.
Zupełnie nie przesadzę, jeśli powiem, że bardzo bałam się porodu. Wizyta u koleżanek matek (Simona jest moim pierwszym dziecięciem) i wielogodzinne rozmowy zostawiały w mojej pamięci tylko pojedyncze zdania w stylu „ból mnie powalił”, „nie da się bez znieczulenia”, a pocieszenia starszych pań w stylu: „ nie martw się, potem i tak się tego nie pamięta” w ogóle na mnie nie działały.
Nie piszę o tym, żeby Was straszyć, bo doświadczenie porodu okazało się jednym z ciekawszych w moim życiu. Piszę o tym, żeby zaznaczyć, że zewsząd docierał do mnie czarny PR związany z porodem.
Ale po kolei:
Termin miałam na 6 grudnia. W trzecim miesiącu ciąży skontaktowałam się z polecaną przez koleżankę położną Gosią, która przyjmuje porody domowe. Nie zakładałam, że będę rodziła ze znieczuleniem, bo plan A (poród nakazuje, żeby mieć kilka planów zastępczych) zakładał właśnie poród domowy.
Decyzja o tym, żeby rodzić w domu zapadła z dwóch powodów. Po pierwsze przeczytaliśmy z mężem książkę „Poród Naturalny” Iny May Gaskin. Jest tam sporo opowieści różnych pań, które rodziły naturalnie dzieci nawet 5 kilogramowe, ale też sporo historii kobiet, które wspominają stres w szpitalu i dziwne samopoczucie po znieczuleniu.
Znaleźliśmy też taką fajną rozprawkę o roli ojca w porodzie domowym i bardzo nam się spodobały te wypunktowane różnice, że w szpitalu jesteśmy wszyscy intruzami, że w domu czujemy lepiej, że nie musimy o wszystko pytać położnej, tylko działamy bardziej instynktownie.
Po drugie decyzja była związana z moim brakiem tolerancji dla instytucji. Łatwo denerwuje się w banku czy urzędzie, bo zwykle coś nie działa jak powinno, więc pomyślałam, że przy tak dużym wyzwaniu wolałabym być na swoich… warunkach. Przynajmniej na tyle, na ile się da.
No w każdym razie decyzja zapadła i pozostało tylko mieć nadzieję, że spełnię warunki porodu domowego (jest sporo przypadków, które wykluczają taki poród: chociażby ułożenie pośladkowe czy cukrzyca ciążowa). O wszystkich tych obostrzeniach rozmawiałam na spotkaniu z Gosią.
Obie wiedziałyśmy, że to dopiero początek ciąży i że jeszcze nie możemy niczego postanowić, ale dostałam od niej kilka książek i ustaliłyśmy wstępnie na czym polega jej rola, jak będzie wyglądała umowa między nami itp.
Minęło kilka miesięcy. Przez sporą część ciąży byłam na lekach (Nospa i Luteina), bo szyjka pod koniec drugiego trymestru zaczęła się niepokojąco skracać i istniało ryzyko porodu przed czasem.
Gdy wreszcie w 37 tygodniu odstawiłam leki, byłam przekonana, że urodzę niemalże od razu.
Mijały dni i jakoś nic się nie działo. Zaczęłam się powoli martwić, że ciało tak mi się zahamowało, że w końcu przenoszę ciążę.
Mimo, że termin miałam na 6 grudnia, to jakoś naiwnie założyłam, że podobnie jak mnie moja mama, ja też urodzę 2 tygodnie przed terminem (wtedy wierzyłam jeszcze, że jak sobie coś zaplanuję, to tak będzie).
Zaczęłam biegać po schodach w pobliskim bloku (w moim nie ma windy, a metoda polega na zbieganiu 10 pięter, wjeżdżaniu na górę i znów zbieganiu i powtarzaniu procederu 10 razy).
W związku z tym, że w ciąży miałam się oszczędzać, to dobrych kilka miesięcy nie ćwiczyłam intensywnie (nie licząc spacerów), więc po pierwszym takim dziesięciokrotnym zbieganiu miałam takie zakwasy, że zrobienie kilku kroków graniczyło z cudem.
Przez kilka dni głównie leżałam, piłam wywar z liści malin i czekałam aż miną bóle nóg. Dużo też kochałam się z mężem (to podobno najlepsza metoda i w sumie to potwierdzam).
28 listopada w południe poczułam coś, co wydawało się być skurczem. Zrobiłam sobie gorącą kąpiel, zadzwoniłam do mamy dla zabicia czasu, ale zauważyłam, że co kwadrans czuję się dziwnie i trochę boleśnie.
Mąż pracował przy komputerze w pokoju obok, więc krzyknęłam, że chyba może coś się zaczyna i żeby mierzył czas.
Uspokajaliśmy się nawzajem, że to pewnie skurcze przepowiadające, bo nie miałam ich wcześniej, a do terminu jeszcze miałam ponad tydzień. Ból się jednak nasilał i mimo, że skurcze nie były regularne, usłyszałam jak mąż dzwoni do położnej Gosi, żeby wpadła i sprawdziła, co się dzieje.
Nie pamiętam czy to długo trwało, bo cały czas leżałam w wannie i się spinałam. Często zanurzałam głowę pod wodę, żeby się trochę „odciąć od świata”.
Jak przyjechała Gosia, to wstałam i przeszłam do kuchni. Potem położyłam się na łóżku, ale nie mogłam sobie zupełnie znaleźć miejsca, a ból bez wanny wydawał się dużo silniejszy. Wróciłam więc do wody, a w międzyczasie poprosiłam męża, żeby napełnił basen, który kupiliśmy (taki ogrodowy, dziecięcy basenik – 500 litrów), bo jakoś czuję, że woda to jest to, co mi pomaga.
Póki co, rozłożyłam się znów w wannie i położyłam sobie też na brzuchu dodatkowo ciepły kompres. Gosia weszła do łazienki, poobserwowała mnie chwilę i powiedziała, że nie urodzę jeśli się będę spinać. To była bardzo ważna rada podczas całego porodu.
Powiedziała, że wie, że mnie boli, ale żebym wbrew naturze spróbowała się rozluźnić i zareagować, jakby skurcz to było coś bardzo przyjemnego. Skojarzyło mi się to z masażem. Jak ktoś uciska w bolącym miejscu i czujesz, że całe ciało spina się w zaprzeczeniu, to w końcu wypuszczasz powietrze i okazuje się, że… ból mija i jest tylko ulga.
No więc z trudem, ale zaczęłam się rozluźniać, chyba trochę na siłę, ale pomogło. Gosia powiedziała mi też, żeby robić długie wydechy, że to pomoże.
Przeanalizowałam sobie więc długość skurczu, policzyłam, że trwa on tyle, co 6 długich oddechów, czy czym natężenie bólu jest największe przy 3 i 4 oddechu. Jak dokonałam tej nazwijmy to „analizy”, to znów się zanurzyłam pod wodą i tak sobie czekałam na skurcz, liczyłam, czekałam i liczyłam itd.
W międzyczasie wchodziła Gosia i mnie badała.
Nie trwało to wszystko długo, bo usłyszałam jak Gosia dzwoni po Ewę (drugą położną, która zawsze towarzyszy jej przy przyjmowaniu porodu), żeby przyjeżdżała, bo rozwarcie wynosi 5 cm, ale wszystko wskazuje na to, że będzie to „szybka akcja”.
Pamiętam, że się ucieszyłam. W pewnym momencie pomyślałam, że już pewnie basen jest gotowy (naiwność moja, nie wie, co to znaczy 500 litrów) i wyszłam do pokoju.
Zrobiło mi się zimno, więc w jakimś odruchu nałożyłam na siebie płaszcz jesienny, taki wyjściowy. Klęknęłam sobie przy fotelu i położyłam głowę na siedzenie. Pamiętam, że pomyślałam, że mam nadzieję, że to nie skurcze przepowiadające, bo by było trochę szkoda tego wysiłku i czasu.
W jakimś momencie mój mąż wyszedł po zakupy, żeby wszystkim coś ugotować, w jakimś momencie przyszła Ewa, gdzieś tam biegał też mój kot. Nie potrafię tego dokładnie umiejscowić w czasie, bo byłam pochłonięta skurczami.
Zauważyłam, że pod koniec skurczy chce mi ryczeć. Ale nie płakać, tylko tak zaryczeć (jak dzikie zwierzę).
Usłyszałam, jak Gosia z Ewą się zachwycają, że pięknie to brzmi, a ja byłam totalnie zaskoczona, że potrafię z siebie wydawać takie dźwięki.
Wtedy wiedziałam już, że coś się we mnie porusza, że to już to, więc co chwilę pytałam, czy już wychodzi główka.
Pamiętam zaskoczenie, że od jakiegoś czasu nie zauważam bólu, a jedynie jestem zmęczona i chciałabym, żeby już było po wszystkim.
Miałam wrażenie, że zupełnie nie panowałam nad swoim ciałem.
Gdy mijał skurcz, to odpoczywałam z głową na fotelu, ale gdy przychodził następny skurcz, to wiedziałam instynktownie, że mogę się temu tylko poddać, tak jakby coś mną zawładnęło.
Pamiętam, że w pewnym momencie podczas mierzenia tętna dziecku (jeszcze przez brzuch) Ewa krzyknęła „kocham ten dźwięk”.
Pamiętam, że poczułam pieczenie i wtedy (miałyśmy to umówione wcześniej) usłyszałam stanowczy ton dziewczyn, że teraz nie wolno mi przeć. Trwało to chwilę i było trochę trudne, bo w naturalnym odruchu chciałam już mieć to za sobą. Nie było to jednak jakoś specjalnie bolesne, ale bardziej wysiłkowe, wycieńczające. Odczekałam jednak chwilę i znów zaczęłam przeć.
Wszyscy (łącznie z moim mężem, który ciągle na zmianę z Ewą wciąż masował mi plecy) zachwycali się główką, która pojawiała się na zewnątrz i chowała z powrotem.
Zażądałam stanowczo Snickersa.
Czułam, że opadam z sił. Ugryzłam może 2 kęsy i w silnym skurczu urodziła się cała Simona. Śmiałyśmy się chwilę potem, że to by była świetna reklama batonika.
Wielki, wypełniony wodą basenik stał obok, a ja nawet nie zamoczyłam w nim stopy, pamiętam, że to też mnie rozśmieszyło. Usiadłam w końcu na podłodze, zdjęłam płaszcz (nie bez pomocy męża) i dostałam Simonę w ramiona.
Pamiętam, że całe nogi mi się trzęsły. Po jakimś czasie mój mąż dostał córkę i położył się z nią na kanapie obok, a ja skupiłam się urodzeniu łożyska. Niestety urodziło się niekompletne i musiałam jechać do szpitala na zabieg.
Wezwaliśmy dwie karetki (w jednej ja z Gosią, w drugiej mój mąż z Simoną). Jakoś wszystko przebiegło szybko i sprawnie. W szpitalu wszystko okazało się być pełne procedur i mocno odległe od moich przeżyć domowych, kiedy to wyobrażałam sobie, że jestem dzikim ryczącym zwierzęciem. Gosia pokazała lekarzowi łożysko, wyjaśniła, że jest niekompletne, poinformowała co mi podano, jak przebiegał poród.
Mina lekarza? Bezcenna.
Po zabiegu musiałam zostać w szpitalu jeszcze kilka dni, ale to już zupełnie inna historia.
Potwierdziło się więc, że podczas porodu trzeba mieć kilka planów B. Przecież czytając wcześniej książki skupiałam się na informacjach o pierwszej (skurcze i rozwarcie) i drugiej (skurcze parte i urodzenie dziecka) fazie porodu. O tej trzeciej jakoś nie myślałam. Wiedziałam tylko, że ma się urodzić łożysko, że to pewnie nic takiego. A tu okazało się, że to było najbardziej problemowe.
Obie z Simoną jesteśmy już dawno w domu. Basen oddaliśmy znajomym. Na pewno się przyda latem w ogrodzie. Obejrzeliśmy z mężem film z porodu.
No tak, nie wspomniałam, że w rogu pokoju umieściliśmy kamerę. Na pierwszym planie w filmie jest kot, który chodzi wokół basenu, a gdzieś tam dalej w rogu klęczę ja z położnymi i mężem. Zabawnie to wygląda.
Bardzo zachęcam do ustawienia gdzieś kamery. Nie pamięta się o tym w trakcie. Jak nie wyjdzie, to zawsze można skasować. Jak wyjdzie to świetna pamiątka dla dziecka kiedyś w przyszłości. Koniec końców dużo bym dała, żeby móc zobaczyć jak się rodziłam kiedyś.
Nie lubię dawać rad, ale myślę, że warto przemyśleć sprawę dobrej położnej i jeśli się da, to nie rodzić na siłę na plecach (ja rodziłam na kolanach, w końcu grawitacja też wtedy pomaga). Warto spędzić w wannie jak najwięcej czasu, bo można się odciąć i ból jest dużo mniejszy (jak wyszłam na chwilę, żeby zobaczyć czy lepiej mi będzie na łóżku, to czułam ogromną różnicę). Wanna mnie relaksowała, zanurzałam się w niej, zamykałam oczy pod wodą i odcinałam od wszystkiego. Polecam też rozluźnianie się w czasie skurczu – na przekór wszystkiemu. Radzę nie słuchać haseł, że to boli, bo może się okazać, że w waszym przypadku będzie zupełnie inaczej.
Poród okazał się dla mnie przeżyciem bardzo dzikim. Zaskoczyło mnie wszystko (i to raczej pozytywnie), a ból nie był tak intensywny, jak się spodziewałam. Dało się go przeanalizować i oswoić. Dużo gorzej wspominam wizyty u dentysty z podstawówki.
P.S. Jak mnie przyjęto na oddział z Małą po zabiegu, to leżałyśmy na sali czteroosobowej.
Dziewczyna leżąca obok mnie: Jak miałam KTG przed porodem, to nie uwierzycie, co się tu działo! Przyjechała jakaś wariatka, która rodziła w domu z łożyskiem w siatce.
Ja na to: Nie w siatce, tylko w torbie medycznej i to byłam ja.
Tak się rodzą legendy. ☺