Kolejny skurcz to niepohamowana siła życia, nie do porównania z czymkolwiek innym i zupełnie niezależna od mojej woli. Jeszcze jeden ucisk i całe ciałko wyłania się ze mnie. 

(21.09)

Pierwsza ciąża była dla mnie czasem ogromnie stresującym. Wszystko było nowe, nieznane i chociaż już wtedy byłam dość mocno 'wyedukowana’ w tematach porodowych i całą ciążę dążyłam do porodu domowego to jednak ta nowość, lęk przed fartuchem, wewnętrzne obawy nie dawały mi spokoju. Natura zdecydowała jednak tak, że zamiast wyboru: poród w domu czy poród w szpitalu musiałam wybrać między indukcją a cesarskim cięciem. Zgodziłam się na indukcję. Pierworodnego synka przywitaliśmy po zaledwie 4,5 h od podania oksytocyny. Chociaż nie było naturalnie, to było dobrze. Jedyną interwencją była wstępna kroplówka… gdy po 1,5 roku od narodzin synka dowiedziałam się, że znów jestem w stanie błogosławionym od razu wiedziałam – tym razem urodzę w domu. I jakby cały wszechświat zgodził się ze mną i ułożył wszystko tak, aby wymarzone narodziny stały się możliwe.

Ciąża była zupełnie inna niż ta pierwsza. Opieka nad malutkim dzieckiem, praca, studia… wszystko to dawało mi w kość i psychicznie, i fizycznie. Od 30 tygodnia miewałam częste skurcze i lekarz zastanawiał się, czy donoszę. Gdy tylko mogłam medytowałam i słuchałam nagrań relaksacyjnych, wizualizowałam cudownie spokojny, domowy poród, możliwie dużo czasu spędzałam na łonie natury i wśród bliskich, życzliwych osób. Gdy w 37 t. c. moja położna powiedziała, że szyjka jest skrócona i przepuszcza 2 palce wiedziałam, że urodzę niebawem. Zresztą, od początku ciąży czułam, że Bruno przyjdzie na świat 21 września.

Jednak w sobotni ranek 21.09 nic nie zapowiadało, że Bruno chciałby przyjść na świat właśnie dziś. Wiedziona jakimś instynktem około godziny 10 idę do ciepłej kąpieli i wychodząc z wanny widzę, że odszedł czop śluzowy. Ze śmiechem mówię mężowi, że to już, zaczyna się. On jakby nie może uwierzyć, dopytuje skąd wiem. Nie mam skurczy, właściwie nic się nie dzieje, a ja jestem wewnętrznie przekonana, że właśnie tak zaczynają się spokojne narodziny. Dzwonię do dziadka, żeby zabrał mojego dwulatka bo rodzę. Zaalarmowany tym hasłem zjawia się błyskawicznie i nie może uwierzyć, że to już poród. Dopytuje „boli cię”. Chyba nie bardzo może uwierzyć, że nie. W międzyczasie piszę smsa do położnej, że dzisiaj urodzę. A. przyjeżdża na chwilę, żeby sprawdzić sytuację. Wyrokuje, że czop odszedł, ale nic się nie dzieje. Gdy będzie potrzebna, mamy po nią dzwonić. I znika. Wdzięczna jej jestem za to, że zostawia nas samych. Teraz nie potrzebuję obecności nikogo, oprócz męża.

Michał pompuje basen porodowy, ja sprzątam mieszkanie. Co jakiś czas zalewają mnie fale porodowe, ale zupełnie nie przeszkadzają mi w tej pracy. Wrzucam na uszy nagrania hipnozy na czas narodzin z programu „Cud Narodzin” i czuję, że powoli zaczynam odpływać w swój bezpieczny świat, pełen bezpieczeństwa i relaksu. W pewnym momencie mówię mężowi, że idziemy na spacer. Teraz i już. Nie protestuje. Ja mam na uszach ciągle słuchawki, on powoli idzie obok mnie. To pierwszy prawdziwie magiczny moment tych narodzin. Idziemy bardzo powoli. Ja co chwilę zatrzymuję się, kręcę biodrami, czasem mruczę. Mijający nas ludzie dziwnie patrzą. Mam ich gdzieś. Zamykam oczy i daję się prowadzić Michałowi. Czuję się bezpieczna i bardzo spokojna.


Gdy wracamy do domu jest 15.20, a ja padam na łóżko i zasypiam. Całkowicie. Po prostu odpływam na dobre pół godziny. Budzi mnie mocna fala ucisku i dwie myśli: 1. przy takich falach absolutnie nie da się leżeć, 2. jeśli pośpię dłużej wyciszę całą akcję. Wstaję więc i idę do łazienki. Michał zapala mi świeczki na wannie. Zamykam drzwi i puszczam wodę. Na uszach wciąż relaksująca muzyka i nagranie Cudu Narodzin. Jest mi przyjemnie ciepło, spokojnie. Słyszę, że M. piecze w kuchni domowy chleb. Jednak poród przyspiesza. Doznania robią się coraz bardziej intensywne. Fale ucisku są coraz bliżej siebie. W końcu proszę M, aby był ze mną, żeby mi pomógł. Nie wiem ile mija czasu. Czas się zupełnie zaciera. Proszę, aby zadzwonił po położną. Chcę, aby sprawdziła czy posuwamy się do przodu. Gdy przyjeżdża i bada mnie mam 4 cm rozwarcia. Dobrze, czyli wszystko idzie tak, jak iść powinno. Mamy prawie 17.00

Z nieuwagi skurcz łapie mnie w pozycji leżącej i czuję się tą pozycją tak przygnieciona, że nie wiem co ze sobą zrobić. Krzyczę. Na leżąco absolutnie nie można rodzić, ja nie mogę. To nieludzkie zmuszać kogokolwiek do pozostawania w takiej pozycji. Idę do balkonu i otwieram go na oścież. Jest mi bardzo gorąco. Wieszam się na mężu i pięknie 'śpiewam’ na każdym skurczu. Przeżywam swój kryzys. Mówię, że nie dam rady. Słyszę słowa zachęty i wsparcia, za które jestem tak bardzo wdzięczna. Mąż mówi mi, że już niedługo przytulimy naszego synka. Właściwie, to nie mówię do niego… bardziej mówię do siebie, to taki wewnętrzny dialog, jedna część mnie mówi, że to niemożliwe, że dam radę, a druga odpowiada, że właśnie tak, daję radę, właśnie tu i teraz rodzę mojego synka i cudownie daję radę. Krótkie badanie w pozycji stojącej: tak, mamy 7 cm. Zwisając na mężu otwieram się coraz bardziej i mówię sobie wewnętrzne TAK. Niech się dzieje.

A. pyta czy mnie nie popiera. Nie wiem. Wszystko jest takie dziwne. Intensywne, a jednocześnie zupełnie surrealistyczne. Może trochę. Szybkie badanie. 8 cm z kawałkiem. Prosi, żebym uklękła. Kątem oka widzę zegar wiszący w centralnym punkcie pokoju – jest po 18. Opieram się więc o moją kanapę. Fale zmieniają się. Nie są tak częste. Nie są już tak intensywne, chociaż ciągle bardzo silne, między nimi są dłuższe przerwy. A. prosi 'tylko nie przyj jeszcze’. Kiwam głową, ale to jest niemożliwe. Kolejny skurcz to energia, która sprawia, że pęka pęcherz i prawie jednocześnie wytacza się ze mnie główka Bruna. To niepohamowana siła życia, nie do porównania z czymkolwiek innym i zupełnie niezależna od mojej woli. To jedyny moment, w którym czuję strach. Boję się, że nikt nie zdąży go złapać. Ta siła wyrywa ze mnie okrzyk „przeć” i cichą modlitwę o to, żeby Bruno zsunął się na czułe ręce położnej. Na szczęście A. jest już za mną i podtrzymuje maleńkiego. Jeszcze jeden ucisk i całe ciałko wyłania się ze mnie.

Zrzucam z uszu słuchawki. Zapada cisza… Bruno nie płacze. Nie kwili. Pytam czy wszystko dobrze? Tak, wszystko jest dobrze. W pokoju panuje półmrok. Jest 19.05 a mój synek jest już na mojej piersi. Ma szeroko otwarte oczy i rozkosznie ciepłe ciałko całe pokryte białą mazią. Przytulam go i chyba płaczę ze szczęścia. Jest cudowny. Michał przytula nas. A. wiedziona instynktem dobrej położnej znika gdzieś dając nam chwilę na nacieszenie się sobą, na poznanie się, przywitanie. Ten czas, którego tak bardzo brakowało mi po narodzinach pierwszego synka, tutaj w domu jest pełen radości, bliskości i uniesienia. Nikt mnie nie pospiesza, nikt nic nie karze. Tulimy się. Wszyscy czujemy, że stał się cud.

Niestety magia się kończy, gdy rodzi się niekompletne łożysko. Szpitalna rzeczywistość rozrywa moje serce na kawałki. Zabieg łyżeczkowania po krwotoku, spięcia z personelem, jakaś taka atmosfera nieprzychylnego zdziwienia… Wychodzę na własne życzenie straszona możliwymi komplikacjami. Przerażeniem napawa mnie myśl o tym jak trudno byłoby mi się otworzyć w niesprzyjających warunkach, o wybijających z rytmu badaniach, o tym że maleńki miał ramionka szersze od główki i jakie konsekwencje mogłoby to mieć przy wcześniejszym przebiciu pęcherza lub pozycji leżącej przy parciu… W duchu czuję jeszcze większą wdzięczność za ten domowy cud narodzin. Za to, że Bruno mógł pierwsze prawie dwie godziny spędzić w przyjaznej przestrzeni własnego mieszkania, że nikt nie ingerował w naturalność jego przyjścia na świat, że wszystko mogło dziać się w jego i w moim rytmie, za to że nie pękłam. W domu znów jest dobrze, bardzo po naszemu. Spokojnie. Delikatnie. Cieszymy się sobą.