Wtedy poczułam ten pierwotny instynkt, wiedziałam, że urodzę. Uklękłam (w zasadzie to skurcz mnie rzucił na kolana)i przysiadłam na piętach.

Następnego dnia wiązałam Stefana w kangurka, robiłam ciasto na pizzę i przyjmowałam nie wiem ile gości.

Moim marzeniem było urodzić w domu, w pełni naturalnie i fizjologicznie. Marzenia zaczęły się spełniać ok. 32 tc kiedy to dostałam nr tel. do położnej, która mogła się podjąć przyjęcia naszego porodu (w Białymstoku to wciąż „nielegalne” jak same położne mówią). Spotkałam się z nią pierwszy raz w 33 tc i pełna nadziei zaczęłam przygotowania do porodu domowego. Mąż był cały czas ze mną i całkowicie akceptował moją wizję porodu. Ale to była nasza tajemnica. Nikomu w rodzinie nie powiedzieliśmy o naszych planach, żeby przypadkiem nikt nie poczuł się w obowiązku odwodzić nas od tego „nieodpowiedzialnego” planu. Pod kontrolą położnej robiłam wszystkie badania, wyniki miałam dobre i w 38 tc powiedziała nam ona, że nie widzi przeciwwskazań do rodzenia w domu. Od tej chwili czekaliśmy już tylko na początek akcji porodowej.


19 listopada (rozpoczynał się właśnie 40 tc) od rana paskudnie się czułam, zarówno fizycznie i psychicznie. Ok. południa mąż z Florkiem poszli po zakupy, a ja postanowiłam się zdrzemnąć. Ale zamiast drzemki zaczęłam sobie ponownie czytać historie porodów domowych u Ireny Chołuj. Wzruszałam się co chwila, a nawet popłakało mi się troszkę. Tego dnia miałam zaplanowane KTG na 15.30 a na 16.00 wizytę u lekarza prowadzącego.


O 14.50 poszłam się przygotować do wizyty, poczułam pierwsze skurcze. Podczas mycia zbadałam szyjkę i… hmm była „dziwna”. Bardzo szybko skurcze zaczęły się powtarzać, ale były bardzo delikatne. W samochodzie zmierzyłam częstotliwość: co 3,5 minuty. Po drodze zajechaliśmy do laboratorium po moje ostatnie wyniki krwi. Akurat w okienku siedziała moja położna, więc powiedziałam jej o tym, że chyba rodzę, ale jadę zrobić jeszcze KTG i na wizytę. Ona na to: „dobrze, niech Cię zbadają, a jak nie to wracając zajedź do mnie, to ja Cię zbadam”.


15.30 – przychodnia ginekologiczna, wchodzę i mówię: Mam umówione KTG, ale nie wiem czy jest sens robić bo mam skurcze co 3 min, chyba rodzę”. Położna pobiegła po doktora, który zbadał mnie bez kolejki: 4 cm. Dobra, to ja jadę rodzić. Miałam chyba wysoki poziom endorfin, bo wcale mnie te skurcze nie bolały. Z samochodu dzwoniłam po siostrę, żeby przyjechała po Florka. A położna nie odbierała…, napisałam jej sms, że to będzie szybka akcja.


15.50 – już pod blokiem pierwszy naprawdę bolesny skurcz i kolejne co 2 min. W domu szybka akcja: przygotować wodoodporną plandekę na podłogę, na to materiał (żeby było miło i ładnie), worek sako, piłka. Skurcze trudne do zniesienia, a obok zdziwiony i o wszystko pytający synek… Mąż gotuje ryż, żeby było co jeść. Ja między skurczami nastawiam minutnik, żeby nie zapomnieć… Położna dalej nie odbiera.


16.15 – przyjechała w końcu siostra i zabrała Florka, poszłam do kibelka i tam poczułam, że skurcze się zmieniły. Dzwoni położna. Słyszę jak M. spokojnym głosem mówi: „No, pół godz. temu było 4 cm to teraz pewnie jest 7-8…” Na to ja krzyczę przez drzwi: „to już są skurcze parte”. Już wtedy wiedziałam, że będziemy rodzili sami, mimo że położna już do nas jechała.
Wtedy poczułam ten pierwotny instynkt, wiedziałam, że urodzę. Uklękłam (w zasadzie to skurcz mnie rzucił na kolana)i przysiadłam na piętach. Od tej pory cały czas kontrolowałam główkę. Czułam jak każdy kolejny skurcz przybliża ją do wyjścia. Za którymś skurczem pękł pęcherz płodowy i polały się czyste wody. W międzyczasie poprosiłam męża, żeby wziął aparat i jakieś zdjątko cyknął – sam był zbyt przejęty, żeby pamiętać. Czułam silne pieczenie w tkankach krocza, kiedy główka na nie napierała, dzielnie dmuchałam świeczki i dyszałam, ile mogłam. Aż w końcu poczułam, że muszę synkowi pomóc i pozwoliłam, żeby się w końcu parło. Jeden silny skurcz i wyszła główka, drugi i cały Stefanek miękko wyślizgnął się na moje ręce. Chwilkę popłakał, ale szybko się uspokoił. Była 16.45. Usiadłam po turecku, Małego położyłam na udach i dałam mu pierś. I tak sobie siedzieliśmy kilkanaście minut do przyjścia położnej, która była troszkę niepocieszona, że nie było jej przy narodzinach. Urodziło się łożysko, ona je obejrzała, oceniła, pobrała krew do badania. Zjedliśmy razem obiad, który w międzyczasie się podgrzał. Potem przyjechała lekarka zbadać Stefunia. Ja we własnej łazience umyłam się. Okazało się, że troszkę pękłam i położna założyła kilka szwów. Zaraz potem przyjechała moja siostra z Florianem. Emocji było tyle, że zasnęliśmy grubo po północy.


Następnego dnia wiązałam Stefana w kangurka, robiłam ciasto na pizzę i przyjmowałam nie wiem ile gości.