„Jeśli nie żyjemy tym, w co wierzymy, to jest to oszustwo”. Nagle wiem, że urodzę, gdzie i jak chcę, że ufam sile rodzenia, która mnie poprowadzi. Przychodzi spokój.

Wiosenny Krzyś

O tym, że będę rodzić w domu wiedziałam od początku. 

Jestem dość nietypową położnicą. Niezbyt ufam badaniom, lekarzom, a nawet położnym. W czasie pierwszego domowego porodu nieustannie walczyłam z położną. Wspominam to jako ciągłą szarpaninę pomiędzy tym, co chciałabym robić i uciekaniem od tego, co chciała położna. Po takim czymś moim największym pragnieniem było, żeby urodzić samej. W ciszy i spokoju, bez konieczności mówienia, tłumaczenia, proszenia o cokolwiek. Nie ma u nas tradycji samotnych porodów. Umówiłam się więc z Kasią Oleś. 

Końcówka ciąży to dla mnie czas przeprowadzki. Niezbyt fortunny. Stres, że nie zdążymy przed porodem. Ciągłe zabieganie i nieobecność mojego męża Darka. Ekipa telewizyjna, która przyjeżdża do domu w czasie terminu porodu. Zdjęcia w plenerze. Przeziębienie. Kasia, która mówi: dziewczyno, czy wiesz że jeśli jesteś chora TO PORÓD W DOMU JEST PRAWIE NIEMOŻLIWY. Nie wiedziałam. Nie przyjmowałam tego do wiadomości. Robiłam wszystko, żeby wyzdrowieć. Moczyłam nogi w gorącej wodzie z plastrami cytryny, robiłam inhalacje z ziołami i olejkami, piłam kit pszczeli, citrosept. 

Poskutkowało. Wyleczyłam się, ale dzieciak jakoś nie chciał przyjść na świat. Kasia śmiała się, że boi się zimy tej wiosny. Minął tydzień od terminu. Musiałam pójść na KTG do szpitala. Dla mnie psychiczna tortura. Stres, ze coś może być nie tak i jeszcze nie pozwolą mi stamtąd wyjść. Ale badanie wyszło w porządku. Ale zero skurczy i rozwarcie na jeden palec. Znajomy ordynator śmieje się, że skoro marzył mi się poród w morzu z delfinami, to on pozwoli mi przynieść welonki do wanny, to mnie rozśmiesza i dodaje trochę otuchy, myślę, że jak nie będzie innego wyboru, to może nie będzie tu tak źle. 

Mija środa i czwartek. Dzwoni Kasia. Mówi, że chyba nici z domowego porodu, że jak to się tak przedłuża, to chyba jednak bezpieczniejsza będę w szpitalu. Jestem zła. Czuję taką złość na asekurację. Na to, że znowu ktoś decyduje za mnie, gdzie mam rodzic. 

Dostaję maila od przyjaciółki z Indii. Pisze, żebym była spokojna. Dziecko ma prawo być w brzuchu 42 tygodnie, jeśli tego potrzebuje. Miotam się. Mój wzrok pada na stary szablon mojego męża z Gandhim. Jego słowa tłuka się mi po głowie. „Jeśli nie żyjemy tym, w co wierzymy, to jest to oszustwo”. I nagle wiem już, że urodzę, gdzie chcę i jak chcę. Że nie pozwolę już nikomu się zastraszyć. Wiem, że ufam sile rodzenia, która poprowadzi mnie przez poród. Przychodzi spokój. 

W piątek w końcu jest słonecznie i ciepło. Dziesiąty dzień po terminie. Chodzę z mamą po ogrodzie i sadzimy cebulki kwiatów. Jestem szczęśliwa. Doczekałam się wiosny. Cały dzień pobolewa mnie pierś, którą poprzedniego dnia ucisnęłam zbyt ciasną fiszbiną. Jakoś nie mogę nigdzie usiedzieć. Najlepiej mi w ruchu. Wieczorem w domu Darek czyta Kalince bajki na dobranoc, a ja robię sobie ciepłą kąpiel, żeby rozmasować pierś, w której pomału robi się zastój pokarmu. Paranoja, myślę, żeby mieć zastój przed porodem? Ale dzielnie masuję. Woda jest cudownie ciepła. Po chwili z piersi wypływa siara i przychodzi ulga. Leżę w wodzie. Po chwili ze zdziwieniem odczuwam lekki skurcz. Nasłuchuję powtórki. I rzeczywiście, pojawia się. Wychodzę z wody. Wycieram się i ubieram. Skurcze wciąż są. Niezbyt bolesne, ale wyczuwalne. Darek już uśpił małą. Mówię mu, że się chyba zaczyna. Patrzy zdziwiony. Ma taką śmieszną minę, że chce mi się śmiać. To co mam robić – pyta? Nie jesteś mi jeszcze potrzebny – mówię. Idź lepiej spać, ja zaraz przyjdę, napisze tylko do Kasi sms’a. 

Patrzę na zegarek: jest 10-ta. Skurcze są co 2 minuty i trwają pół minuty. Regularne. Dziwne, myślę. Pamiętam ile czasu zajęło pojawienie się tej regularności przy poprzednim porodzie. Sms wysłany. Chyba coś z tego będzie, skurcze nie ustają. Wstawiam wodę i ucieram imbir. Podobno zapobiega pęknięciom krocza w czasie przechodzenia główki – dane z Indii od Kasi. Zaparzam go w termosie. Gaszę światła, zapalam świece. Dom śpi. Ja krążę po pokoju słucham płytki z Hipnobirth i przykucam, kręcę biodrami, jedyne czego nie robię, to nie leżę. Trauma z poprzedniego porodu, nie pozwala mi nawet o tym pomyśleć. Jest cudownie, czuję jakbym wpadała w trans, zatapiam się, a moja świadomość skupia się tylko na falowaniu, rytmie, oddechu. Słyszę ze Darek jeszcze nie śpi, idę do niego, żeby obliczył częstotliwość skurczy. Ja nie potrafię już tego zrobić. Dzwonię do Kasi. Zastanawia się, czy to na pewno to, czy się mają zbierać z Ilonką. Mówi, że jak za pół godziny dalej będą skurcze, to przyjadą. Za pół godziny skurcze SĄ nadal. Nie częstsze, ale intensywniejsze. Kasia mówi, że zdecydowały, że jednak przyjadą. W tym stanie świadomości czuję ulgę. Potem przyjdzie nuta goryczy, że to takie wyproszone przybycie, „Bo to już 10 doba po”. Darek zasypia, a ja wracam do krążenia i kucania. W pewnym momencie jest mi strasznie niedobrze. Idę sikać i wymiotować. Po chwili mija, a ja myślę, z nie wiadomo którym już tego wieczoru zdziwieniem, już 7 palców rozwarcia? Idę pod prysznic, woda zmywa pot, przynosi ulgę. Wychodzę i czuję wielkie zmęczenie. Myślę sobie, położę się na chwilkę, wstanę przed następnym skurczem. I odpływam. Znajduję się w przestrzeni wielkiej, bezbolesnej. Ogarnia mnie cudowna euforia. Nie wiem ile to trwa. Myślę sobie – aha więc to jest ten czas pomiędzy, błogosławieństwo, pełne rozwarcie, czas odpoczynku. Położne nie pozwalają wtedy spać. A ja właśnie chyba to robię. Jest cudownie. 

Nagle z tego idealnego stanu wyrywa mnie niespodziewanie silny skurcz. Inny. Czuje krzyże i to jak czuję. Jakby mnie ktoś pociągnął za sznurek z fazy drzemania i zostawił zawieszoną między ławą a kanapą. Zawisam, to przynosi ulgę, rozcieram sobie krzyże. Przy następnym skurczu biegnę do Darka. Masuj mnie, masuj mówię. Jestem cicho, nie chcę zbudzić Kalinki. W planach porodowych mała miała wylądować u mojej mamy, a wszystko wyszło inaczej i śpi sobie w domu. Dobrze, że nie mam potrzeby krzyczenia. Jestem cała skupieniem i zasłuchaniem. Darek masuje. Pytam, która to godzina. Jest pierwsza. Dzwonimy po położne, gdzie są? Dojeżdżają do Bielska. Mówię do Darka, że musimy przygotować podkład do rodzenia, bo to już chyba niedługo. Klęczę w ciemnej sypialni, palą się tylko świece. Jest dobrze. Po chwili czuję ciepłą strugę na udach. Odeszły wody. Lekko różowe. Skurcze takie intensywne, że nie mogę już wytrzymać, pomału nie wiem co robić, żeby nie bolało. Położne w Wilkowicach, sugerują pozycję kolankowo-łokciową. Nic z tego. Nie mogę się pochylić do przodu za bardzo boli. Opieram głowę o framugą łóżka. Zastanawiam się czy mogę przeć. Nie chciałabym zrobić tego za wcześnie. Sięgam w głąb siebie próbując wyczuć krawędzie szyjki. Znajduję coś dziwnego. Co to jest? Po chwili przychodzi zrozumienie. To włosy dziecka… Myślę, że dłużej już nie będę zwlekać. Proszę Darka, żeby przyniósł mi z kuchni wodę imbirową. Tylko przecedź, mówię za nim. 

Przy następnym skurczu, uśmiecham się w ciemności i pozwalam sobie na wypieranie. Czuję, że dziecko już wychodzi. Słyszę Darka, jak mówi: – Nie mogę znaleźć sitka.

Wołam do niego: – Chodź, nie szukaj, już urodziłam.

– Coooo? – biegnie do nas. 

A ja klęczę i trzymam w rękach nasze dziecko. Cała drżę ze szczęścia. Udało się. Sama potrafię to zrobić. Darek płacze. Ja też. Przytulamy się. Po chwili mówię – wiesz, ja nawet nie wiem, co urodziłam? Zapalamy mała lampkę. Ojej, mamy syna! Radość. 

Po chwili dzwonią położne. Pomyliły klatki, już wchodzą. Jest 1.30. Jak go nazwiemy? Krzyś Gabriel – odpowiadam. Kasia z Iloną wchodzą, wnoszą worek sako i sadzają mnie na nim. Czuję ulgę, że nie chcą mi zabrać małego. Przytulam go. I nic więcej się nie liczy. Dochodzi do mnie, że gdyby tego zażądały, to bym go oddała, choć nie chciałam tego najbardziej na świecie. Teraz jest taki spokój. Kasia pobiera krew z pępowiny. Mały ssie pierś. Przecinają pępowinę, jak przestaje tętnić. Siedzę „zawieszona”. Po chwili czuję znowu skurcze. Darek przejmuje małego, a ja rodzę łożysko. Kładę się na łóżku, żeby Kasia mogła mnie obejrzeć. Małe pęknięcie. Nie krwawiące. Po szyciu idę pod prysznic. Krzyczy Kalinka. Darek idzie do niej z Krzysiem. Po chwili są u mnie razem w łazience. Kalina, zdumiona i szczęśliwa, wpatruje się w brata i nie może uwierzyć. Mamo, myślałam, że Tata żartuje, że to jakaś zabawka. Uśmiechamy się do siebie. 

Noc cudów. Kładę się z Krzysiem do łóżka. Darek z Kalinką o trzeciej w nocy odbijają dla naszych położnych szablony na torbach. Szaleństwo. Położne czuwają. Ja piszę sms’y. Zasypiamy wszyscy w czwórkę w naszym łóżku. Mam po dwóch stronach dzieciaki. Czuję zupełny błogostan i wielką dumę i radosną świadomość, że faktycznie się da. Że to nie czcza gadanina, niesprawdzona teoria o sile rodzenia, ale prawda dotknięta przez skórę. 

Myślę, że największe zmiany w położnictwie będą możliwe w momencie, w którym same kobiety nie pozwolą odbierać sobie prawa decydowania o tym jak, gdzie i kiedy chcą rodzić i z kim. Świat się zmieni, kiedy to my będziemy dobierać sobie towarzystwo, a nie biernie zgadzać się z czyimiś osądami. Musimy być świadome ryzyka, jak to niedawno przeczytałam: Kobiety wybierają się samotnie w podróż na skraj życia i śmierci. I to stamtąd przynoszą dzieci do świata żywych. Same niestety tam czasem zostają. Ale każda z nas matek oddałaby siebie za dziecko i dla tej siły miłości i poświęcenia nie zapominajcie, że to Wy jesteście dawczyniami życia. Nie szpital, lekarz, położna – to kobieta ma moc rodzenia.